Na oficjalną wizytę premiera Viktora Orbána w Polsce za rządów Prawa i Sprawiedliwości przyszło czekać prawie dwa lata. Była to świetna okazja do wyeksponowania polskiego stanowiska w relacjach, które są dalece niesymetryczne.



O ile można było liczyć na partnerskie rozmowy dwóch premierów, o tyle wpis wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem wizyty, że najważniejszym spotkaniem będzie to z Jarosławem Kaczyńskim, całkowicie obniżył rangę wydarzenia, na które oficjalne zaproszenie wystosowała przecież premier Beata Szydło. Jakby zapomniano, że do spotkania z liderem partii nie jest potrzebny oficjalny ceremoniał, czego najważniejsze osoby w Fidesz i w PiS dowiodły najpierw w Niedzicy, a następnie w Budapeszcie.
Plan rozmów zawierał trzy główne elementy: kryzys migracyjny, sytuację i reformę UE, w tym stanowisko wobec pracowników delegowanych, a także lakoniczne relacje bilateralne. Tematy istotne, ale i bardzo na rękę obu stronom. Stanowiska rządów w tych kwestiach pozostają zbieżne, więc dyskusje nie budziły kontrowersji. Ale w relacjach z Węgrami wciąż pozostają sprawy, w których diametralnie się różnimy.
Choćby relacje z Rosją, w których wyniku Węgry coraz mocniej uzależniają się energetycznie od Moskwy. Relacje, które determinuje też sprzeczne z polskim postrzeganie wojny w Zagłębiu Donieckim. Albo Inicjatywa Trójmorza, której Budapeszt jest częścią, a o której nad Balatonem w ogóle się nie mówi (zamiast szans wynikających z tej współpracy, Węgry wskazują na opóźnienia w inwestycjach energetycznych w Chorwacji czy Rumunii i tłumaczą w ten sposób, dlaczego wciąż stawiają na rosyjski gaz). W styczniu 2018 r., kilkanaście tygodni przed wyborami, rozpocznie się budowa nowych reaktorów w elektrowni atomowej w Paks, inwestycji opiewającej na kilkadziesiąt miliardów euro. Współpraca z Rosją nie ogranicza się jedynie do energetyki, dotyczy także kwestii wojskowych.
O tych sprawach nie było ani słowa, zaś na przestrzeni lat obserwujemy zdumiewającą wręcz zmianę stanowiska Prawa i Sprawiedliwości co do kooperacji Orbána z Władimirem Putinem. Jeszcze dwa lata temu stanowiła ona pretekst do odwołania spotkania Jarosława Kaczyńskiego z węgierskim premierem. Teraz podkreśla się raczej uznanie wzajemnej suwerenności w prowadzeniu polityki zagranicznej, a prezes Kaczyński dodaje, że relacje węgiersko-rosyjskie nie wpłyną na kontakty z Polską (styczniowy wywiad dla „Heti Válasz”).
Na demonstracyjnie dobrych relacjach zyskuje głównie Orbán, dla którego Polska stanowi barierę ochronną, bo przekierowała zatroskanie Brukseli z Budapesztu na Warszawę. A przecież inicjatorem choćby sprzeciwu wobec polityki migracyjnej był Orbán, a nie Kaczyński. Oświadczenie węgierskiego premiera było pełne kokieterii pod adresem Polski, ale zawierało także łyżkę dziegciu, kiedy premier podkreślał, że pod względem rozwoju gospodarczego Węgry stąpają już Polsce po piętach. Media nad Balatonem bez problemu wyłapały kilka podobnych stałych, przedwyborczych elementów retorycznych, które Orbán powiela od miesięcy.
Gdy obserwuje się polską politykę, można odnieść wrażenie, że stwierdzenie, iż nie zgadzamy się w czymkolwiek z Węgrami, to jak zaprzepaszczenie tysiącletniej przyjaźni. Jeśli jednak głębiej przeanalizować tę przyjaźń, można wyróżnić trzy aspekty. Historyczny, który nawiązuje do wspólnego dziedzictwa od dwóch wiekuistych dębów, z których każdy wystrzelił pniem osobnym i odrębnym, ale ich korzenie splatały się i zrastały niewidocznie – parafrazując XIX-wieczny wiersz Stanisława Worcella. Ideologiczny, czyli próbę podkreślania wspólnych chrześcijańskich korzeni i chrześcijańskiej optyki w polityce. Wreszcie trzeci, pragmatyczny, który charakteryzuje głównie Węgry, a więc pogłębianie współpracy tam, gdzie się da, przy jednoczesnej kokieterii historycznej, ale bez jakichkolwiek sentymentów – patrz Węgry – Rosja.
O ile premier Orbán zręcznie lawiruje pomiędzy tymi obszarami typami, o tyle w Polsce wszystkie trzy próbują się łączyć w całość. Stąd późniejsze słowa o rozczarowaniu postawą premiera Węgier, która jeszcze nieraz nas zaskoczy.
Polska była przez lata traktowana jako naturalny lider naszego regionu. Na erozję tej pozycji miała wpływ nie tylko polityka obecnego rządu, ale także jego poprzedników, którzy postawili na orientację zachodnią, niedoceniającą partnerstwa środkowoeuropejskiego. W efekcie faktycznym rozgrywającym stały się Węgry, kraj niemalże czterokrotnie mniejszy od Polski.
Prezentowany przez nie eurosceptycyzm jest forsowany w najsilniejszej frakcji w Parlamencie Europejskim, zrzeszającej większość europejskich liderów, w tym Angelę Merkel. O pozornej niechęci Węgier do Niemiec pisałem na łamach DGP wielokrotnie, a najlepszym dowodem tej pozorności były gratulacje złożone przez premiera po podaniu wyników niedzielnych wyborów parlamentarnych. Kanclerz Merkel oznacza dla Budapesztu utrzymanie statusu quo, który w relacjach z największym partnerem gospodarczym jest nieoceniony. Już dwa dni wcześniej Orbán mówił, że należy się modlić, by Merkel wygrała, bo leży to w interesie Węgier.
Wspólna konferencja prasowa w Warszawie potwierdziła węgierskie przywództwo i obycie. Orbán jest trudnym interlokutorem, jego mowa ciała i postawa mogą przytłaczać. W czasie tej wizyty to Orbán wydawał się gospodarzem. O konieczności zachowania ostrożności czy orbánorealizmu we wspólnych relacjach pisze wiele think tanków. Niedobrze się stało, że takiego stanowiska nie zaprezentowano w czasie oficjalnej wizyty. Była to jedyna w najbliższym czasie szansa na wyznaczenie kierunków pogłębiania współpracy i pokazanie, do czego Polska potrzebuje Węgrów, a nie odwrotnie. Chyba że jest to sojusz-kraszanka. Piękny, ale niewytrzymujący zderzenia z twardą Realpolitik. Obiecująca wizyta pozostała niewykorzystaną szansą.