Gdybym chowała w sobie nienawiść do Niemców, to jaka by była z tego korzyść? Jak się przebaczy, to jest lżej. Jednak przebaczyć to nie znaczy zapomnieć, to nie znaczy, że nie można oceniać tego, co się przeżyło
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn 1 września / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
O czym pani chce ze mną rozmawiać?
O pani późnym dzieciństwie i wczesnej młodości.
O wojnie. Nie byłam już dzieckiem.
1 września...
Miałam prawie 13 lat. I od dziecka czułam, że jestem dojrzała. Inne też było wtedy życie społeczne i towarzyskie. Rodzice traktowali dzieci poważnie. Chodziło się do teatrów. Miałam sześć lat, gdy byłam na „Dziadach” we wspaniałym teatrze w Stanisławowie, prowadzonym przez Stanisława Jareckiego. Do dziś pamiętam scenę na cmentarzu i to: „Nie chciałeś jadła, napoju? Zostawże nas w pokoju. A kysz, a kysz!” – i to jak się wciskałam w krzesełko. Wszystko pamiętam.
Wszystko?
Wszystko. Od września 1939 r. – każdy dzień, każdą minutę mogę pani opowiedzieć. Całą wojnę i o tym, co po niej. Wszystko. I jeszcze to, że chyba od samego urodzenia się nie bałam. Nie było nigdy we mnie lęku.
Rodzice powiedzieli, że wojna wybuchła?
Nie musieli mówić. Bomby było słychać. Zresztą dużo wcześniej było wiadomo, że coś się święci. Wszystko o tym mówiło, drzewa mówiły. Wiedzieliśmy po prostu, że wojna się szykuje.
Teraz też wielu ludzi tak mówi.
Teraz jest inaczej. Wtedy wszyscy mieli pewność. W czerwcu skończyłam szkołę powszechną. Sześcioletnią. Zdałam egzaminy do gimnazjum i do konserwatorium muzycznego. Już miałam kupiony płaszczyk granatowy z niebieską wypustką. Bardzo elegancki, piękny. Łatwo się domyślić, że ani jednego dnia go nie miałam na sobie. W sierpniu byłam w Rabce w pensjonacie dla dzieci. Mama po mnie przyjechała już w połowie miesiąca. W pociągu były tłumy, wszędzie, na korytarzach, w przedziałach. Jedziemy, patrzę przez okno, a tu nasi żołnierze układają z gałęzi jakieś konstrukcje i pamiętam nawet, co pomyślałam: Co wy robicie, gałązkami zielonymi chcecie coś zamaskować? Przecież to głupota. Żołnierzyki, gałązki... Ech, żadnego przygotowania nie było. Zresztą potem nieraz się o tym przekonałam. Ojciec był naczelnikiem biura wojskowego dyrekcji kolejowej w Toruniu. Mieszkaliśmy tam od pół roku. Rodzice, moich dwóch starszych braci i ja.
Wiem, że wcześniej we Lwowie.
A jeszcze wcześniej w Stanisławowie, a później przed Toruniem, w Poznaniu. Wróciłyśmy z mamą z Rabki i co ojciec przyszedł do domu, to dzwonił telefon, a tam głos: panie naczelniku, samochód po pana jedzie. Ojciec wstawał i jechał do biura. Wracał do domu i znowu telefon. I tak przez całe dwa tygodnie sierpnia. Któregoś dnia w południe przyszedł zdenerwowany. Z mamą zamknął się w pokoju. Podeszłam, żeby chociaż coś usłyszeć.
Podsłuchać chyba.
Oczywiście, że podsłuchać. Okazało się, że bardzo wczesnym rankiem kolejarze byli na granicy, bo przecież północna granica Niemiec przebiegała niedaleko Torunia, no i przyszli do ojca złożyć meldunek, że po stronie niemieckiej tłumy wojsk, czołgi i że wszystko wygląda tak, jakby za chwilę Niemcy mieli wejść do Polski. Ojciec o 6 rano zadzwonił do dyżurnego oficera sztabowego zgłosić sprawę, a tam: „Jak pan śmie o tej porze mnie budzić, ja pana do dyscyplinarki podam”. Pamiętam dokładnie te słowa.
Rozumiała je pani?
Oczywiście. Co to za państwo, które ignoruje takie informacje. Nie ma wywiadu, nie ma nikogo, kto obserwuje. A za dwa dni już wybuchały bomby. Pytała mnie pani o ten strach, a ja się nie umiałam bać. Przyjmowałam wiadomości, jakie były. Trzeciego września w nocy ojciec wchodzi do domu i mówi, że ma rozkaz jechać do Warszawy. Pociąg już stoi. Pyta nas: – Jedziecie ze mną czy zostajecie? Mama mówi: – Co będziemy robić tu sami? No to szybko, każdy z nas wziął to, co uznał za ważne. Ojciec taki stary zegar po dziadkach, brat skrzypce wiedeńskie, mama różne rzeczy, w tym na pewno konfiturki, które w sierpniu smażyła.
A pani?
Ja – płaszczyk gimnazjalny.
I co jeszcze?
Nie pamiętam. Ten płaszczyk był dla mnie ważny. Straszny czas. Tragedia ludzi. Mieliśmy co prawda salonkę z luksusami, ale co z tego. Pociąg co chwilę stawał, bo było bombardowanie. Maszynista miał jakiś dar, wiedział, kiedy się zatrzymać, żeby pociąg ocalał. Dojechaliśmy do Kutna, które było spalone, całe czarne. Potem jedziemy, znowu stajemy – i tak dzień po dniu. 9 września po południu jesteśmy w takim miejscu, gdzie tory kolejowe idą równolegle do szosy. Niedaleko Warszawy. Stoimy w polu, cudowna pogoda, ciepło, pięknie. Otworzyłam okno, oparłam się łokciami i widzę dorożki wojskowe pędzące jedna za drugą. W środku chyba cywile, pewnie rodziny wojskowych. Wtedy jakieś przerażenie poczułam. Struchlałam. Ruszyliśmy. Znowu stajemy. Widzę rozbity pociąg na torach. I słychać pif-paf, pif-paf, pif-paf. Ktoś krzyczy: pali się. Złapałam płaszczyk, wyskoczyłam z pociągu na te kamienie ostre i nogi mi idą do góry, patrzę na jedną nogę, a na niej, na kostce, takie jakby surowe ciasto. Ojciec wybiega za mną. Dalej w kartoflisko.
Kto strzelał?
Żołnierzyki.
Nasi żołnierze?
Szukali Niemców. A my Niemców nie widzieliśmy. Komedia zupełna. Tragikomedia. W tym kartoflisku sto osób zginęło. Tych, co jechali z nami z Torunia. Sanitariuszka, która jechała z nami salonką, też wyskoczyła z pociągu, też ją trafiło. Żyła jeszcze chwilę, umarła przy mojej mamie. Żołnierzyk jakiś szedł i pyta: a nie widzieliście tu Niemców? Doktor przeżył, zabandażował moją nogę, kazał trzymać do góry. Po co my tam jechaliśmy, nie, nie my cywile, tylko dyrekcja kolejowa? Przecież Warszawa już była otoczona. Matko Boska, dramat, niewiedza absolutna i ignorancja kompletna. Ciemno się zrobiło, strzały ucichły, ludzie do ojca mówią: – Naczelniku, ruszamy w drogę. Ojciec zdecydował, że wracamy do wagonu i czekamy na świt. Nogę wysoko trzymałam, miałam gorączkę. Kiedy zaczęło świtać, ojciec wyszedł z pociągu, wraca po chwili i mówi jakoś złowrogo: – Mam konia i bryczkę. Jedziemy. Szybko. To była jedna z tych bryczek, które dzień wcześniej pędziły w kierunku do Warszawy. Jednak trudno było przejechać, bo cała szosa była usiana trupami tych, co tymi bryczkami pędzili. Ojciec z bratem musieli te trupy przesuwać. I trupy koni, i ludzi. W dużym skrócie mówiąc, dotarliśmy do Warszawy, do Krakowskiego Przedmieścia. Tłum, podszedł jakiś pan z biało-czerwoną opaską i literkami SO.
Co znaczyły?
Służba Obywatelska. Skierował nas do szpitala. Mówił, że wojskowy przepełniony, że trzeba do dziecięcego, obok Pałacu Staszica. Zostałam przyjęta do szpitala, a ten pan wziął do siebie moich rodziców i brata. Ojciec codziennie podlatywał i sprawdzał, czy szpital stoi. Pełen dzieci, rannych, poparzonych od bomb. Nogę miałam w szynie. Lekarze byli przecudowni. Ordynatorem był docent Zaorski, który potem tworzył podziemne studia medyczne. Po kilku dniach coś trzasnęło, rąbnęło, szyby leciały, światło zgasło. Dzieci wyskakują z łóżek.
A pani?
Ja unieruchomiona. Okazało się, że tuż przy szpitalu był składowany sprzęt wojskowy. Ojciec mówił, jak można w takim miejscu, przy dziecięcym szpitalu, trzymać takie rzeczy. Też wyskoczyłam z tą szyną ciężką jak licho. Siostra na korytarzu: Aniu, coś ty zrobiła, nie wolno ci, co z twoją nóżką będzie. Ułożyła mnie na jakimś łóżku i kazała leżeć. Nie wolno mi się było ruszać, obracać, noga musiała być w bezruchu. Leżałam tak kilka dni. Pewnej nocy słyszę, jak coś mi mówi: obróć się na drugą stronę. W śnie ten głos słyszę. I czuję, że ręką się podpieram, żeby się obrócić. I czuję, że mokre, zimne prześcieradło. Budzę się zawstydzona. Zsiusiałam się jak nic. Wołam salową: – Pani Jasiu, pani Jasiu. Przychodzi, proszę, żeby na mnie nie krzyczała. Ona, że zaraz zmieni pościel i że nic się nie stało, odchyla kołdrę i krzyczy, bo to była już skrzepnięta krew. Miałam krwotok i gdyby nie ten głos, który słyszałam we śnie, za godzinę byłoby po mnie.
Co to był za głos?
To było we śnie. Pani Jasia pobiegła po lekarzy. Rano, kiedy ojciec przyszedł, wzięli go na rozmowę, wrócił i mówi, że nie będę zginać nogi w kostce. No to co, nic się nie stanie. Ale zaczęło się robić coraz gorzej. Krwotoki, zastrzyki igłą grubą jak gwóźdź, transfuzja. I bóle potworne. Jestem odporna na ból, ale to było nie do wytrzymania. Żeby nie krzyczeć w nocy, żeby innych dzieci nie pobudzić, rwałam sobie włosy z głowy. Rano salowa sprząta i pyta: co to za włosy? Prosiłam lekarzy, żeby ucięli mi nogę, nie chcieli. Przestałam jeść, traciłam siły. 13 października lekarka posłała pielęgniarki po moich rodziców, którzy mieszkali na Elektoralnej, u znajomych ze Stanisławowa. Mieli przyjść jeszcze przed godziną policyjną do szpitala, żeby zdążyć się ze mną pożegnać. Miałam umrzeć. Taki był mój stan. Gangrena, koniec, moje łóżko z obydwu stron zasłonięte parawanem, że niby po to, by mnie światło nie raziło. Byłam przytomna, wiedziałam, o co chodzi. Zdawałam sobie sprawę, że na śmierć mnie szykują. Mama przyniosła mi obrazek św. Anny, a ojciec pertraktował, żeby jednak nogę ucięli. Był bystry, opanowany i spokojny. Wyjął papier i napisał żądanie dokonania amputacji. Północ dochodziła. Ojciec oddał krew. Przyłożyli mi eter, stukot narzędzi, rozmowy lekarzy, więc mówię pani doktor, że wszystko słyszę, to ona dawaj, jeszcze raz eter. Zasnęłam. Rano obudziłam się bez nogi, za to bardzo głodna, a to znaczy zdrowa. Do tego sama siadłam w łóżku i krzyczę: – Dlaczego jeszcze nie ma śniadania. Siostra zakonna wpada i mówi: – Aniu, ty żyjesz, a ja się bałam wejść do pokoju, bo myślałam, że umarłaś. Taki im kawał wycięłam.
Może to było preludium do tego, co później pani przeżyła.
Do Oświęcimia, do obozu koncentracyjnego? Nie wiem. Już taka byłam, nigdy nie płakałam, nie beczałam.
To wynika z charakteru czy z wychowania?
Z charakteru chyba, taka się urodziłam. Chociaż rodziców widziałam też w różnych trudnych sytuacjach. Oni wszystko, różne makabry znosili ze stoickim spokojem, żadnego roztkliwiania się nad sobą. Noga się goiła, ale nie do końca. 4 grudnia rodzice zabrali mnie ze szpitala, ale na opatrunki trzeba było przyjeżdżać i trzeba było mieć na to pieniądze. Ojciec nie mógł się zgłosić do pracy, bo było wiadomo, że jest poszukiwany za patriotyczną działalność. Mieliśmy tylko to, co na sobie. Nie ma ani palta, tylko ten mój płaszczyk granatowy. W przychodni przyszpitalnej praktykowała córka docenta Zaorskiego – Basia. Kiedy przychodziłam, mówiła: – Aniu, przyniosłam ci kanapeczki ze szyneczką.
Takie szczegóły pani pamięta.
Taki mam łeb, że wszystko pamiętam. Nie było co jeść, w co się ubrać, z czego żyć, więc ojciec zdecydował, że pojedziemy pod Tarnów, do Radgoszczy, takiej dużej wsi, skąd ojciec pochodził. Mama płakała, ja płakałam, ale nie było wyjścia. Nogę kazano mi moczyć w szarym mydle i wystawiać do słońca. Zagoiła się. W Warszawie latałam o kulach. Na Marszałkowskiej był piękny salon ortopedyczny.
Dorastająca panienka bez nogi...
To nic złego. Żyłam przynajmniej.
Pretensje pani miała do losu, do ludzi, którzy wojnę rozpętali?
Nie, nie, nie. Co by mi dały pretensje? Nic przecież.
Auschwitz, obóz śmierci, komory gazowe pani przebaczyła?
Przebaczyłam. Co to znaczy nie przebaczyć? Trzymać wszystko w sobie, żeby mnie męczyło i dręczyło? Co mi to da? Jeślibym nie przebaczyła, to czy by mi się lepiej żyło? Gdybym chowała w sobie nienawiść, przekleństwa, to jaka by była z tego korzyść, jaki zysk? Jak się przebaczy, to jest lżej, nie ma się tego ciężaru. Jednak przebaczyć to nie znaczy zapomnieć, to nie znaczy, że nie można oceniać tego, co się przeżyło.
W tym, co pani dotąd powiedziała, oceniła pani kampanię wrześniową.
Tylko przez to, czego sama doświadczyłam. Nie jestem jednak ani historykiem, ani wojskowym... No, ale dobrze, nie będziemy rozmawiać o polityce. Każdy dzień można by opowiadać. Proteza była zrobiona w Krakowie. Młodzieżowa, taka, że gdybym w razie czego jeszcze urosła, można było ją podwyższać, a nie robić nową. Jednak z tą pierwszą młodzieżową protezą przeżyłam Oświęcim.
Wywieziono panią do obozu w 1943 r.
Ale nie z łapanki. Mieszkaliśmy już w Radgoszczy. U księdza była jego siostrzenica z Krakowa, Zosia Dereń, której mama i siostra były zaangażowane w podziemną robotę i które aresztowano. Mamę wywieziono do Ravensbrück, siostrę do Oświęcimia. Zosia się uratowała, bo jej nie było w domu podczas aresztowań. Przyjaźniłyśmy się. Któregoś dnia na plebanię przyszedł facet w czarnej koszuli, brązowym garniturze, Ukrainiec, nacjonalista i powiedział, że ma pismo, że ma tu otrzymać pokój. Oczywiście, wiedzieliśmy, że przyszedł po to, żeby szpiegować. W tym czasie brat mój był już wywieziony na roboty do Niemiec. Od czasu do czasu przychodziły od niego listy, zwykle odpisywaliśmy całą rodziną. Jednak któregoś dnia ojca zabrali do aresztu w Dąbrowie Tarnowskiej, więc postanowiłam, że sama napiszę. Chciałam go pocieszyć. Pisałam wiadomości z gazety, gdzie front niemiecki, co się dzieje, no i że jesteśmy z nim. Nie pisałam żadnych patriotycznych słów, nic o tym, co robię w podziemiu.
A co pani robiła?
Roznosiłam ostrzeżenia, kto ma być aresztowany. Upijało się Niemców odpowiednich, wyciągało z teczki papiery, a w tym listy, kto ma być aresztowany. Nie, ja nie upijałam, ja tylko uprzedzałam, byłam na samym końcu tej struktury. Ale taka głupia nie byłam, żeby pisać o tym bratu.
Co pani napisała?
Na koniec napisałam: „Najważniejsze, że chwila wyzwolenia się zbliża”. Czy to było coś strasznego? Przecież nie pisałam, że Niemcy przegrają. Któregoś dnia mama powiedziała, żeby zaprosić Zosię Dereń na herbatę i placuszek. Poszłam, wracamy, a ten polski Ukrainiec zastępuje nam drogę. Mówi do mnie: – Przyznaj się, który to ksiądz jest twoim kochankiem. Matko jedyna, w moim wieku słowo kochanek było tak samo straszne jak zbrodniarz. Coś mu odszczekałam, a on na to: – Czekaj, ja sobie ciebie zapamiętam. Wzruszyłam ramionami. Trochę czasu minęło. Przepisywałam w gminie księgi podatkowe i 3 maja przychodzą policjanci i mówią: – Wychodzić, idziemy do domu. Przyszliśmy, sprawdzili moje rzeczy, potem znowu każą wychodzić. Byłam pewna, że idziemy na przesłuchanie w sprawie mojego ojca i że jest szansa, że go wypuszczą. Jeden człowiek, pan Szymanowski, którego wcześniej prosiłam o uwolnienie ojca, pokazał mi ukradkiem rozkaz aresztowania przez Gestapo i powiedział, że jeśli mam zegarek albo medalik, to mam mu dać, on przekaże mojej mamie. Dałam. Choć i tak sądziłam, że z tym Gestapo to jakaś pomyłka. Po latach się okazało, że medalik i zegarek oddał. Weszliśmy do aresztu, w którym był mój ojciec. Powiedziałam, że nic nie zrobiłam...
Jak pani wtedy wyglądała?
Drobna dziewczyna, z dwoma pięknymi ciemnymi warkoczami. Wsadzili mnie do celi, zatłoczonej. Za co ja tu jestem? Po kilku dniach wołają mnie na przesłuchanie. Na biurku leży mój zeszyt z poezjami i list do mojego brata, którego nigdy nie dostał. Okazało się, że ten Ukrainiec ze wściekłości na mnie, że jestem patriotyczną Polką, obłożył moją korespondencję kontrolą.
„Najważniejsze, że chwila wyzwolenia się zbliża...”.
Gestapowiec kazał mi czytać i mówić, co to znaczy. Powiedziałam tylko: – Pan mówi po polsku, a to jest napisane po polsku, więc nie trzeba tłumaczyć. A on w kółko, co to znaczy i co to znaczy. Potem, jakie są organizacje w Radgoszczy, a ja mu, że kółko różańcowe. On: – Ja cię tu zastrzelę. Wzruszyłam ramionami, no co innego mogłam zrobić. On dalej: – Jesteś młoda, powinnaś iść do szkoły, ja cię do Oświęcimia wyślę. A ja: – Przecież nie będę sama, tam już są ludzie.
Co wtedy pani wiedziała o Auschwitz?
Nikt stamtąd nie wyszedł, nie opowiadał, więc tylko można było sobie wyobrażać, że obóz, że głód, że maltretują ludzi, że rozstrzeliwują. Oczywiście okazało się potem, że wyobraźni nie starczyło. Gestapowiec siadł za biurkiem. Kazał podejść, nachylić się i jak nie rąbnie mnie pięścią w twarz. Straciłam przytomność na chwilę, głowa spadła na biurko. Potem czarno przed oczami i jakby gorące igły przy twarzy, i myśl, gdzie ja jestem. Podnoszę głowę, kraty, więzienie. Wyprostowałam się i postanowiłam, że ani jednego słowa już ode mnie ten bandyta nie usłyszy. Wsadzili mnie do celi specjalnej, dwuosobowej, w której były nas cztery. W drugiej celi obok tak samo. Spałam na jednej pryczy z taką Jaśką, zakonnicą z Jasła. Miała 25 lat. Co robić całymi dniami, ileż się można modlić, jeden pacierz, drugi pacierz, godzinki. Potem przez wiele lat, kiedy w kościele były godzinki, uciekałam, nie mogłam znieść. Teraz mi to nie przeszkadza. Na szczęście przemycono nam papier, ołówki, zrobiłyśmy sobie karty i grałyśmy. I było jakieś zajęcie. Pod pryczą była dziura do sąsiedniej celi, w której była m.in. Zofia Jarecka z Rzeszowa, dentystka, jej mąż w RAF-ie, w Anglii. W ich domu była skrzynka kontaktowa i sąsiad doniósł na nią.
Była jeszcze nadzieja, że panią wypuszczą?
Nie myślałam o tym. Było się, i trzeba było każdy dzień przeżyć. Oczywiście pojawiały się drobne nadzieje, że może nas partyzanci odbiją, więc kręciłyśmy sobie śrubką włosy i czekałyśmy. 3 maja mnie aresztowano, a 30 czerwca był transport do Oświęcimia.
Cały czas patrzę na pani numer na ręku.
Wiem, zauważyłam. 47628.
A w Ravensbrück?
Tam numery były naszywane na ubrania. Ten numer z Oświęcimia mam w głowie po niemiecku. Przecież po numerach wywoływano. Wcześniej ojciec mnie chciał uczyć niemieckiego, mówiłam, że chińskiego może mnie uczyć, a nie niemieckiego, a on, że jeszcze mi się przyda. Przydałby się, bo z Oświęcimia listy można było pisać tylko po niemiecku. Pierwszy po dwóch miesiącach. Janeczka, więźniarka z Cieszyna, mi pomogła. Uczynna, uśmiechnięta. Potem już sama pisałam, bo ciągle się pisało to samo. Mam gdzieś kopie tych listów.
Co się pisało?
Że jest się zdrowym, że dziękuje się za paczkę. Coś o pieskach, coś o cioci, że mi z Bielska orzechy przysłała. Do tego specjalny formularz, znaczek z Hitlerem.
Śniło się coś pani wtedy?
Nie pamiętam. Teraz śnią mi się czasem różne makabry, ale nie obozowe. Kiedy opowiadam o obozie, to też nie mówię tylko o makabrach, ale o żywych ludziach, o tym, co się działo. Pamiętam, wjeżdżamy w bramę obozową, ludzie w pasiakach chodzą, rozmawiają, śmieją się i mówię do dziewczyn: – E, patrzcie, nie jest tak źle. W tych makabrach, które sobie trudno wyobrazić, byli ludzie, byliśmy my. Rano bieg na apel, gonitwa do toalety, bo w nocy nie wolno wychodzić z baraku, dziury w kamieniach i tam cały tłum się załatwia, jedni na drugich, schnell, schnell. Potem stać, pięć rzędów, nie wolno się ruszyć, obrócić, nawet głowy skręcić. Liczenie, czy się wszystko zgadza. Patrzę, jedna z więźniarek wyjmuje coś z ręki, a to malutkie różańce z chleba ulepione, z tych głodowych porcji, i rozdaje je współwięźniarkom z uśmiechem. Później się okazało, że to była rzeźbiarka Helena Dylewska.
Pani wtedy miała niecałe 17 lat.
Miałam 16 i pół, kiedy mnie aresztowali.
Gdyby nie wojna, kończyłaby pani właśnie gimnazjum.
Nie myślałam o tym. Zawieźli nas do pustego baraku. Tam miałyśmy być do rana. Ale wpadają Niemki, każą lewą rękę trzymać przed sobą i zaczynają wstrzykiwać numery.
Czy mogę dotknąć tego numeru?
Proszę. To było robione tak punktowo. Jak się przyjrzeć, to widać kropki. Potem do innego budynku i każą się rozbierać. Przy wszystkich, przy Niemcach. Rozbieramy się, golenie włosów do skóry. Wszędzie, na głowie, pod pachami, na dole też. Więźniarki Żydówki strzygły. Jedna podchodzi i mówi: – Nie mogę, nie obetnę warkoczy. Mówiłam, że miałam piękne. Podchodzi druga i też mówi, że nie może. Wszystkie kobiety już ostrzyżone, a ja siedzę i czekam, proszę, żeby mnie ogoliły. W końcu się zdecydowała chyba jakaś Niemka. Rozglądam się, nie ma już żadnych moich koleżanek, gdzie one poszły, idę, hala wielka. Siedzą jakieś dziewczyny, ale to nie moje. Rany boskie, co ja teraz zrobię i słyszę: – Haneczko, dlaczego do nas nie idziesz. Nie poznałam jej. Golizna i ogolona głowa – obcy człowiek, nie do poznania. Z góry polała się zimna woda. Potem wydawanie pasiaków i drewniaków. Mnie nie zabrali butów, bo nie mogłabym chodzić w protezie. Potem na blok. Tłumy, ponad tysiąc ludzi, wrzask, jakieś języki, smród straszny. Po pięć, sześć osób do jednej koi, ale i tak nie ma dla nas miejsca. Chciałam, żebyśmy były razem, żeby się nie rozdzielać z tymi paniami, z którymi byłam razem w więzieniu w Tarnowie. Zobaczyłam przy podłodze puste miejsce. Blokowa nam przyniosła siennik, ale nie ze słomy, tylko z grochowin twardych.
I wtedy też się pani nie bała?
Nie, nie bałam. A czego się miałam bać?
Śmierci.
Śmierci? Nie byłam sama. Wszyscy byli w takiej samej sytuacji. Nie można się było załamywać, bo to była droga do skończenia życia. Pani Jarecka, dentystka, pracowała w obozie też jako dentystka. Zawsze wszystkich podtrzymywała na duchu, była pełna sił. Któregoś razu po apelu, zima, mróz, śnieg, spotyka mnie dziewczyna znajoma i mówi, żebym szła do Ciotki, bo chora na rewirze leży. Panią Jarecką nazywaliśmy Ciotką. Idę po tym śniegu, nagle się potykam. Zastanawiam, o co ja się potknęłam, przecież tu nie ma kamieni. Patrzę, a tu zamarznięty trup. Tam drugi. Dochodzę na rewir, Ciotka na dolnej pryczy, powiedziała tylko cicho, że dobrze, że przyszłam. Okazało się, że nie była na nic chora, tylko dostała wiadomość, że mąż zginął i po Ciotce. Umarła. Załamanie psychiczne.
Rozmawiam z panią i nie wiem, czy pani czuła, że pani przeżyje, bo miała pani taki hart ducha, czy rzeczywiście o śmierci nie myślała.
Pani sobie wyobraża, że miesiącami pani śpi i chodzi w tym samym, i latem, i zimą. Przecież nie było nocnych koszul, ręczników, mydła, drugich majtek. Tylko to, co na sobie. Nic do zmiany. Na apelu czasami godzinę, a czasami trzy, nieważne, czy deszcz, czy śnieg. Niemcy w pelerynach, my w pasiakach. Teraz nie mogę sobie przypomnieć, jak to się działo, że my chleb brałyśmy do czystej ręki. Było tylko miejsce na koi, nic więcej, żadnej szafki, podstawki, nic. Dostałam paczkę z domu i ktoś mi spod głowy w nocy ukradł.
Koleżanka?
Nie, nie koleżanka. Przecież to był tłum dzikich ludzi. Nie było garnuszków, łyżeczek. Nie wiem, skąd wzięłam miskę, trzeba ją było albo przy sobie nosić, albo chować pod poduszkę. Wieczorem dawali jakąś chlupę, która była pełna różnych trucizn, a do ręki cztery cieniutkie kromeczki czarnego chleba, plasterek margaryny i łyżeczkę marmolady i na tym trzeba było przetrzymać aż do następnego wieczoru. Jesienią przywozili dynię rozgotowaną. Do dziś dyni nie tykam. Zimą takie łupane żyto na pół rozgotowane. Nie dawało się jeść. Rosjanki sprawdzały, czy ktoś nie zjadł i zjadały. Po śmietnikach szperały i patrzyły, czy coś popsutego jedzenia z paczek nie wyrzucono. Któregoś razu strasznie bolała mnie głowa. Tak strasznie, że nie widziałam na oczy. Poszłam do pani Moniki, która uratowała życie wielu ludzi. Nie miałam gorączki, ale pani Monika powiedziała, żebym potarła termometr, to temperatura pójdzie w górę. Przyszła Niemka i wysłała mnie na rewir. Oczywiście nikt mnie nie badał, żadnych leków, tyle że się leżało na pryczy i nie wychodziło na apel. Którejś nocy zaczęłam strasznie krzyczeć. Bezwiednie. Strach był, że przyjdą i mnie zastrzelą. Któraś z dziewczyn poleciała po lekarkę, dostałam zastrzyk w pupę, przestałam krzyczeć i ból głowy minął. Wie pani, teoretycznie nikt nie powinien wyjść z Oświęcimia żywy.
Panią przeniesiono do Ravensbrück.
Któregoś dnia było takie ogłoszenie, że młode i zdrowe, które chcą zmienić miejsce pobytu, mają się stawić. Miałam dwie przyjaciółki – Gienię i Bronię, dziewczyny z Łodzi, troszkę starsze ode mnie. Zastanawiałyśmy się, czy jak Armia Czerwona przyjdzie, to czy nas wypuszczą, czy lepiej jechać dalej. Dobrze, żeśmy pojechały, bo pewnie byśmy w Oświęcimiu nie przeżyły.
Dlaczego pani nie uczestniczy w obchodach wyzwolenia Auschwitz?
To nie było żadne wyzwolenie. Nie mogę znieść tego, że to się świętuje. Mówiłam Władysławowi Bartoszewskiemu, żeby nic takiego nie organizować, nie kłamać. Miałam koleżankę Wisię Borowicz, która przeżyła to niby-wyzwolenie. Mieszkała tu niedaleko. Opowiadała, jak w styczniu 1945 r. Niemcy ich gnali z obozu, raus, raus, naprzód, psy, bicze, wrzaski. Boże, ilu ludzi wtedy padło na tym mrozie. Ta moja koleżanka wbiegła w jakieś krzaki. Coś jej mówiło: nie wychodź stąd, nie wychodź. Dopiero wieczorem wyszła. Biegła, dobiegła do wsi, do jakiejś chałupy. Ludzie ją umyli, nakarmili, przebrali, pomogli się dostać do Krakowa. I tak ocalała, tak się wyzwoliła. A w wyzwalanym obozie prawie nikogo nie było. Rosjanie nie musieli się bić z Niemcami. Weszli na gotowe, na pusty Oświęcim, na tych, którzy nie mogli iść, na ciężko chorych, którzy i tak tam poumierali, bo kto im dał pomoc. Przecież Sowieci nie szli wyzwalać obóz, tylko na Berlin, do przodu. W dodatku wiemy, co robili po drodze... Gwałcili, okradali, mordowali. Co to było za wyzwolenie. Byłam wtedy już na szczęście w Ravensbrück.
W porównaniu z Auschwitz – luksus.
Oczywiście. To były bloki z pryczami, z bielizną pościelową w kratkę. Na środku dwie szafy na miski i łyżki. Ławka, stół. Na środku obozu woda, co prawda zimna, ale woda. To był obóz budowany w 1937 r. dla niemieckich kobiet, które były przeciw Hitlerowi. Mogę pani o obozach mówić i mówić. Pamiętam transporty Żydów z Węgier do Oświęcimia. Zaczęli wiosną 1944 r. Słychać zajeżdżający pociąg. Niemcy z psami, z pejczami. Drzwi się otwierają. Matka z dziećmi, Niemiec wyrywa dziecko, rzuca do worka. Jaki krzyk, jaki wrzask. Przez szpary baraków widzieliśmy. Przez trzy miesiące ich przywozili do Oświęcimia. Któregoś razu byłam na rewirze, czuję, że strasznie mi duszno, że trudno mi oddychać. Wstaję, idę, uchylam drzwi i widzę łunę, jakby się miasto wielkie paliło. Płomienie wysokie na trzy, cztery metry. Co się pali? Po chwili poczułam odór palonych kości. Następnego dnia ktoś mi powiedział, że krematoria już nie nadążały palić węgierskich Żydów, to wykopano wielki dół, w którym się palił bez przerwy ogień. Puszczana była sztuczna mgła, oni idąc, nie widzieli, co jest za mgłą i wpadali w ten żywy ogień. Dalej chce pani słuchać?
Tak.