Niestety, polska prawica odmawia poważnego traktowania tych wartości, które wypływają z innych źródeł niż religia. Zlaicyzowany Zachód według jej narracji jest ideologiczną pustynią, a hasła tolerancji, otwartości, miłości, szacunku oraz braterstwa są fanaberiami.
Magazyn DGP 30.06.2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
2 kwietnia 2005 r. o godzinie 21.37 siedziałem zmęczony w reżyserce radia TOK FM przy ul. Czerskiej. Choroba i śmierć Jana Pawła II przyszła w trzecim dniu wyczerpującej pracy, programów specjalnych, serwisów oraz reportaży.
W reżyserce siedziałem obok kolegi pracującego obecnie w TVN24, w studiu zmieniali się prowadzący: Marcin Graczyk – który potem pracował w zespole Michała Karnowskiego w „Dzienniku”, Marek Pyza – dziś dziennikarz tygodnika „wSieci”, Mikołaj Lizut – który nadal jest w zespole Agory, i Anna Laszuk, która jako pierwsza w polskich mediach elektronicznych poinformowała o śmierci papieża. Ania, która była ikoną ruchu LGBT, autorką książki „Dziewczyny, wyjdźcie z szafy”. Tym kolorowym zespołem kierowała Ewa Wanat, w moim doświadczeniu dziennikarskim niezwykle mądry i otwarty człowiek, ale też osoba, która nigdy nie ukrywała bardzo wyrazistych lewicowych przekonań.
Nawet przez chwilę nikomu z zespołu nie przyszło do głowy, by o chorobie i śmierci papieża nie mówić. Różniliśmy się i kłóciliśmy co do tego, jak i kiedy mówić. Ale nie mieliśmy wątpliwości, że nie tylko relacjonujemy ważne wydarzenia i przynosimy fakty słuchaczom czekającym na informacje, ale też mówimy o kimś, kto był autorytetem. Niektórzy członkowie naszego zespołu byli silnie wierzący, inni, podobnie jak ja, nie dostąpili tej łaski. Nawet jeżeli dyskutowaliśmy o cieniach pontyfikatu Jana Pawła II, to rozumieliśmy, że dla większości słuchaczy głowa Kościoła katolickiego jest symbolem dobra.
Ten formujący mnie dziennikarsko czas powrócił we wspomnieniach kilka lat później w opowieści północnoirlandzkiego parlamentarzysty. Stwierdził on, że uwielbia mieszkających w Ulsterze Polaków, że to ciężko pracujący ludzie. Wspomniał jednak, że zdarzają się pewne nieporozumienia i jako przykład przytoczył zdarzenie z kwietnia 2005 r. Wtedy to natknął się w Belfaście na Polaka, który zaglądał do kolejnych sklepów i pytał się, czy może zawiesić portret papieża. Szokiem dla niego była reakcja protestanckich mieszkańców, którzy zdecydowanie i czasem gwałtownie odmawiali. Jan Paweł II – człowiek, który dla większości z nas był symbolem dobra, dla protestantów był przede wszystkim wodzem papistów – wrogów, z którymi stoczono niezliczone wojny sięgające XVI w.
Ta sytuacja uzmysłowiła mi, że doświadczenie, które nas uformowało – dorastanie w zamkniętym homogenicznym społeczeństwie, w którym autorytet Kościoła katolickiego był umacniany obrzydliwą nagonką pogardzanej władzy komunistycznej – nie ma wymiaru globalnego. Jest doświadczeniem bardzo specyficznym i trudnym do przeszczepiania poza Polskę. Nie tylko do Europy Zachodniej, ale nawet do naszych najbliższych sąsiadów. Najbardziej w Europie zlaicyzowanych Czechów czy głęboko zmienionych przez komunizm Słowaków.
To samo uczucie absurdu towarzyszy mi, kiedy słyszę słowa polskich polityków skierowane do Europy Zachodniej – premier Beata Szydło mówiąca o powstawaniu z kolan, szef MSW Mariusz Błaszczak przywołujący Karola Młota. Absurdalna euforia związana z tym, że słowa naszej premier zostały zacytowane w mediach społecznościowych przez pewnego Amerykanina. Euforia tym bardziej niezwykła, że cytującym jest publicysta, którego za słowa uznane za propagowanie pedofilii wyrzucano z amerykańskiego prawicowego portalu.
Goszczący w studiu TVN24 Paweł Kowal powiedział, że w polskiej polityce zagranicznej pojawiła się nuta pouczania wszystkich dookoła. Na boku tej myśli warto powiedzieć, że ta maniera pouczania innych jest dość zaskakująca w przypadku kraju, który głośno wzywa do walki z zagrożeniem islamskim, lecz sam nie angażuje się w konflikt na Bliskim Wschodzie. Przede wszystkim jednak problemem jest to, że to pouczanie jest bezcelowe i jednocześnie zakorzenione głębiej niż tylko w logice bieżącej narracji politycznej.
Jeden z najinteligentniejszych przedstawicieli eksperckiego zaplecza naszej prawicy prof. Andrzej Zybertowicz w rozmowie z Filipem Memchesem na antenie Polskiego Radia dzielił się swoimi refleksjami z dyskusji z europejskimi naukowcami na uniwersytecie w Oksfordzie. Profesor przywołał owo spotkanie przy okazji rozmowy o książce „Samobójstwo Oświecenia?”. W bardzo ciekawym wywodzie sugerował konieczność arbitralnego wyboru chrześcijaństwa jako podstawy systemu wartości, który pozwoli Europie przetrwać nie tylko obecny kryzys społeczno-polityczny, lecz także sprostać wyzwaniom przyszłości, w której istota człowieczeństwa zostanie wystawiona na próbę z powodu szybkiego rozwoju technologii. Profesor Zybertowicz stwierdził, że zastanawiało go to, że jego europejscy rozmówcy byli otwarci na omówienie w zasadzie każdej kwestii, ale gwałtownie zareagowali na propozycje powrotu do chrześcijaństwa jako fundamentu współczesnej ideologii.
Trudno mi było, słuchając profesora, nie pomyśleć o młodym Polaku w Belfaście. Te same intencje zderzyły się z murem niezrozumienia. Niezrozumienia po obu stronach. Słowa Zybertowicza były wypowiadane w tym samym momencie, kiedy lider brytyjskiej Partii Pracy Jeremy Corbyn był oklaskiwany przez tłum młodych ludzi na festiwalu Glastonbury. Oklaskiwany równie mocno jak fetowany przez młodych lewicowych Amerykanów był Bernie Sanders i jak popularny w pewnym momencie we Francji był Jean-Luc Mélenchon. Odkładając na bok bieżącą politykę, warto zrozumieć, że lewicowy głos młodego pokolenia nie jest tylko wyrazem buntu, ale też manifestacją przywiązania do wartości, które paradoksalnie bardzo bliskie są chrześcijaństwu – i stanowią wyraźne opowiedzenie się po stronie godności jednostki ludzkiej w coraz bardziej zdehumanizowanym kapitalizmie.
Niestety, polska prawica odmawia poważnego traktowania tych wartości, które wypływają z innych źródeł niż religia. Zlaicyzowany Zachód według jej narracji jest ideologiczną pustynią, a hasła tolerancji, otwartości, miłości, szacunku oraz braterstwa są fanaberiami. Pogarda, z jaką o Europie piszą niektórzy prawicowi publicyści, jest równa ich ignorancji. Łajdacko i nieprawdziwie nazywają Europę „starą wyperfumowaną ciotą”, choć laickie Francja, Niemcy i Wielka Brytania walczą odważniej niż Polska. Europa Zachodnia nie jest pozbawioną wartości pustynią. My, ludzie niewierzący, nie jesteśmy pozbawionymi korzeni wyrzutkami. Rodzina, demokracja, prawa człowieka, szacunek dla jednostki. Prawda, sprawiedliwość, dobro i piękno są wartościami uniwersalnymi, nawet jeżeli wywodzimy je z innych źródeł niż wiara.
Specjalnie przywołuję tu słowa z inwokacji naszej konstytucji. Laickie, neutralne światopoglądowo państwo nie musi stać i nie stoi w opozycji do wiary. Samo w sobie jest wartością, której chce bronić większość Europejczyków. A my zamiast rozmawiać o tym, jak chronić wspólne wartości w świecie przyszłości, pouczamy partnerów o konieczności powrotu do chrześcijaństwa.
Warto powiedzieć wyraźnie – to, co jest niepodważalną podstawą systemu wartości w Polsce, w Europie już tej roli nie spełnia. Nawet Europejscy – Marine Le Pen, Geert Wilders czy Frauke Petry – nie odwołują się do chrześcijaństwa. Europejskie rządy i społeczeństwa nie chcą wejść w logikę definiowania rzeczywistości w oparciu o kryterium religijne. Historyczne doświadczenie wojen religijnych Europę Zachodnią dotknęło o wiele głębiej niż Polskę. Dlatego odrzućmy nieznośną manierę pouczania innych i zamiast na korzeniach skupmy się na samych wartościach.