O tym, że nie zgadzamy się, by obca popkultura zastępowała nasze tradycje. Bo mamy karpia, dziady i kulturę szlachecką! I o tym, czy jest sens opierać się tej globalizacji.
Oto prosty i pomysłowy prezent na Boże Narodzenie.
– Boga w to nie mieszajmy. Mówmy: Święta.
Taki dialog usłyszałem podczas kręcenia reklamowego filmiku. I przyznaję – że zbiło mnie z tropu. Jak to, pomyślałam. Jak to „nie mieszajmy w to Boga”, przecież to jest Boże Narodzenie. W końcu zadałam sobie pytanie: czy tacy jesteśmy już poprawni politycznie, czy po prostu kopiujemy zachodnie wzorce bez głębszego zastanowienia?
Kilka tygodni później wraz z kilkunastoma dziennikarzami podczas warsztatów antydyskryminacyjnych rozmawialiśmy o tym, jakich słów używać, by choć nieświadomie nie nakręcać negatywnych emocji.
– Cyganie czy Romowie? – pytała trenerka.
– Oczywiście, że Romowie – karnie wszyscy odpowiedzieli.
– A dlaczego nie Cyganie?
– Bo to brzmi pejoratywnie.
– A czy wiecie dlaczego tak brzmi? Bo sami Cyganie, co może być zaskakujące, nie widzą nic złego w nazywaniu ich Cyganami.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie wiedzieliśmy, skąd przechył w stronę Romów. Jedyna odpowiedź, jaka się cisnęła na usta, to poprawność polityczna.
A czym wytłumaczyć to, że przestaje nam przeszkadzać Halloween? Kilka lat temu było świętem znanym głównie z telewizji. Dziś dynie oraz poprzebierane dzieciaki można spotkać i w polskich miastach, i na wsiach. Choć nadal znajdzie się kurator oświaty, dyrektorka szkoły, publicysta czy ksiądz, który wyciągnie argument o obcym charakterze święta i jego satanistycznych czy pogańskich korzeniach. Oraz zakończy tradycyjnym: My mamy dziady!
A co stoi za zanikaniem kolejnych naszych zwyczajów: od tych świątecznych (słyszeliście o odganianiu wilka w Wigilię) po normy zachowań (całowanie kobiet w rękę)? To jasne: globalizacja, a raczej westernizacja kultury. Ale jak mocno zmienia ona nasze funkcjonowanie? I czy jest w ogóle sens przed nią się bronić? Czy nie szkoda na to energii?
Popeksport
To, że czas działa na niekorzyść „lokalności”, jest oczywiste dla kulturoznawców i antropologów. Coraz więcej rzeczy i usług możemy kupić, a te produkowane są na najbardziej chłonny rynek – czyli anglosaski. I w efekcie napływają też na pozostałe. Wolniej lub szybciej je zmieniając. – Kultura masowa powoduje, że ujednolicają się coraz bardziej aspekty funkcjonowania różnych społeczeństw. Co jest niepokojące z powodu utraty pewnej części tożsamości – przekonuje Anna Kalinowska, kulturoznawczyni z Uniwersytetu SWPS.
Więc pytam, jak na nią wpływa ta globalizacja:
– Boże Narodzenie czy Święta?
– Boże Narodzenie.
– Halloween w Polsce?
– A dlaczego by nie.
– Całowanie w rękę?
– Bywa urocze, choć coraz mniej akceptowane.
– Ale wciąż nie uważamy tego zwyczaju za naruszający sferę osobistą kobiety czy wręcz agresywny, bo właśnie tak bywa oceniany na Zachodzie?
– Raczej za taki związany z przeszłością i niepasujący do partnerskich czasów. 30–40-letni mężczyźni już tak się nie witają z kobietami, kwestią czasu jest i to, kiedy i ten zwyczaj przepadnie – tłumaczy Kalinowska. – Możemy się zżymać, próbować się przed tym bronić, ale jak pisał Zygmunt Bauman: globalizacja kultury odnosi się głównie do rozwiniętych społeczeństw informacyjnych, dla których przestrzeń przestała być ograniczeniem i może być łatwo przekraczana. To, że globalne wzorce tak łatwo u nas się przyjmują, to po prostu dowód na to, że jesteśmy rozwiniętym społeczeństwem informacyjnym.
– Ale to nie jest żaden naturalny ruch. To przemyślana i oparta na pieniądzu strategia. Strategia Stanów Zjednoczonych, bo to ich kultura, ich produkty, filmy, muzyka zalewają świat – przekonuje Jarosław Lipszyc, prezes Fundacji Nowoczesna Polska i działacz na rzecz wolnej kultury, czyli ograniczenia praw autorskich. – Dla mnie to amerykański imperializm kulturowy. Zauważmy, że dziś zyski z eksportu dzieł kultury stanowią aż jedną trzecią całego eksportu Stanów. Im zależy na tym, by to ich produkty, chronione ichniejszym prawem autorskim docierały wszędzie tam, gdzie się tylko da – przekonuje. I dodaje, że tę strategię zaczęto wprowadzać w życie już w latach 60. XX w., bo to wtedy zauważono w USA, jak ważną częścią gospodarki staje się kultura popularna.
Ale co prawa autorskie mają wspólnego ze zmianami w naszej kulturze? Z tym, jakim językiem opisujemy świat? Z tym, jak przejmujemy obce zwyczaje? Cóż, wszystko jest elementem mniej lub bardziej widocznej homogenizacji świata. Oczywiście to zderzenie globalnych wzorców z tradycyjną kulturą i opór przed dominacją nowego nie jest tylko naszą przypadłością. Wróćmy do nazywania Bożego Narodzenia „Świętami”. Proces ten zaczął się w Ameryce, a nasilił się z powodów marketingowych. Im szerszy odbiorca Świąt, choćby i niemający nic wspólnego z chrześcijaństwem, tym większa szansa na to, że sprzeda mu się świąteczne dobra. Ale nawet w ojczyźnie zmiany Christmas w Holidays proces ten natrafia na opór. Kontrowersje są tak mocne, że wręcz zaczęto je nazywać „wojną o Boże Narodzenie”. Choć Boże Narodzenie jest dla ogromnej części, wręcz większości obywateli USA, ważnym świętem, to jednak nie dla wszystkich z powodów religijnych. Stąd też zaczęły się naciski, by w instytucjach publicznych, w tym w szkołach, nie wywieszać bożonarodzeniowych ozdób czy przystrajać choinek. Od tego był już tylko krok do decyzji handlowych. Szybciej ugięły się pod presją sklepy. Pracownicy sieci Walmart, Macy’s oraz Sears od kilku lat witają klientów słowami „Happy Holidays” i „Season’s Greetings”, zamiast tradycyjnym „Merry Christmas”.
Co roku w Stanach w grudniu ta wojna wybucha na nowo. Rok temu za sprawą sieci kawiarni Starbucks, która wprowadziła świąteczne kubeczki w czerwonym kolorze, lecz bez bożonarodzeniowych wzorów. Drobnostka, ale wystarczyło. Ewangelicka gwiazda mediów społecznościowych Joshua Feuerstein oskarżył sieć o to, że „nienawidzi Jezusa” i wezwał jej pracowników do tego, by sami na kubeczkach dopisywali „Merry Christmas”. Przyklasnął temu nawet sam Donald Trump, wówczas dopiero marzący o Białym Domu, który zapowiedział, że jak już zostanie prezydentem, to za jego rządów będzie się mówiło o Bożym Narodzeniu, a nie jakichś tam świętach.
Może się to wydawać, że to problem pierwszego świata. I po części tak jest. Ale takich zderzeń będziemy mieli więcej. Bo w ramach kulturalnej ekspansji silniejszych – czyli tych, którzy dysponują większymi budżetami na prawników i na marketing – zaczyna dochodzić do coraz to nowych wojenek i bitew.
Ekspansja przytulności
Najnowsza moda jest taka fajna, miła, ciepła, domowa i wcale nie amerykańska. A duńska. Chodzi o hygge. Jeżeli jeszcze czytelniku nie słyszałeś tego określenia, gwarantuję ci, że w najbliższych tygodniach i tak cię dopadnie. Bo to najnowszy, najgorętszy i marketingowo najbardziej doinwestowany trend.
Stoi za nim teoria, że mieszkańcy Danii są, jak wynika z badań, jednym z najszczęśliwszym narodów świata. I to poczucie szczęścia autorzy książek, wydawcy, producenci jedzenia, mebli i elementów wyposażenia wnętrz postanowili zamienić na pieniądze. Zmonetyzować. Jedna za drugą wydawane są książki o teorii hygge, która oznacza „przytulność”, w tym też „przytulność mentalną”: poczucie bezpieczeństwa, radość z małych rzeczy. Świeczki, kocyk, kawałek ciasta i szklankę herbaty. I tak na tej duńskiej sztuce szczęścia, o której kilkanaście tygodniu temu nikt nie słyszał, zarabiają kolejne firmy. Hygge może być kawa, sukienka, fotel – do wszystkiego można doczepić odpowiednią etykietkę. A że każdy chce być, choćby przez chwilkę, szczęśliwy, to metka obiecująca hygge podkręca sprzedaż. A co, gdy moda – taka jak hygge – przejmie prawa do tego, jak mówić o pewnych zjawiskach? – W kulturze nie ma zamiennika jak w produktach czy usługach. Na przykład, jeżeli chcesz zacytować fragment z książki o Kubusiu Puchatku, a ta jest zamknięta za prawnoautorskimi zasadami, to pozamiatane. Nie ma alternatywny – rozkłada ręce Lipszyc.
Już w połowie lat 90. Wojciech Burszta, jeden z najbardziej znanych rodzimych antropologów, pisał o deterytorializacji kultury jako o jednym z najbardziej widocznych efektów globalizacji. Deterytorializacja polega na wyjałowieniu lokalnych kultur z elementów ludowych i zastępowaniu ich przez globalne wzory. Przejawów występowania tego zjawiska dopatrywał się w czterech elementach: w pojawieniu się nowych diaspor – narodów istniejących poza rodzinna? ziemia?; w rozprzestrzenianiu się hiperprzestrzenni – której przykładem są pozbawione cech lokalności lotniska oraz centra handlowe, sieciowe hotele, kawiarnie, kina i restauracje, w hiperrzeczywistos´ci – czyli w „światach” powstających dzięki komputerom; i w etnokrajobrazach – czyli w przemieszczaniu się całych grup, które odtwarzają swoja? tożsamość w nowych warunkach. Efektem procesu jest nie tylko przenikanie kultur i tradycji, lecz także wypieranie lokalnych przez te globalne.
Bramkarze kultury
Można się przed tymi zmianami bronić. Ale nie jest to łatwe. Niedawno śmiech wzbudziło Radio Niepokalanów, które przygotowało mem ostrzegający przed tym, jakich prezentów nie robić dzieciakom. Katolickie radio pisało: „Nie kładźmy pod choinką czarów, magii, demonów i innych złych rzeczy. Nie kupujcie tych zabawek dzieciom. Mają one negatywny wpływ na ich maleńkie dusze”. Na liście „niebezpiecznych zabawek” znalazły się m.in. książki o Harrym Potterze, lalki z serii „Monster High” i „Witch”, „Hello Kitty” i kucyki „My Little Pony”. Internauci wyśmiali ostrzeżenia: „A co z choinką? Przecież stawiając w domu choinkę, kontynuujemy pogańskie tradycje. Czy nie zmieni ona mojego dziecka w małego poganina?”.
Tyle że walka czy to katolickiego radia z Polski, czy ewangelickiego kaznodziei ze Stanów, choćby wydawała się nam śmieszna, to wcale nie jest bezsensowna.
Antropolodzy od lat podkreślają, że rola alarmistów przypominających o tym, że istnieją lokalne alternatywy, jest kluczowa w ograniczeniu glajszachtowania kultury. Ich funkcję mogliby pełnić gatekeeperzy, czyli bramkarze: osoby lub instytucje (głównie medialne) odpowiedzialne za przybliżanie i porządkowanie wiedzy, przepuszczanie lub nie informacji do „bramki”. Czyli do nas. Z początku postrzegano tak głównie media lokalne, bo to ich zadaniem miała być przecież integracja małych wspólnot. – Robię to od 10 lat. Alarmuję, ostrzegam przed zalaniem nas kulturalnymi produktami, które wyjałowią nasz rynek – mówi Lipszyc, a chodzi mu o działalność jego fundacji, która walczy o poluzowanie prawa autorskiego tak, by ułatwić ludziom bezpłatny i wolny dostęp do dóbr kultury. – Ale muszę przyznać, że dziś jestem przepełniony poczuciem klęski, bo te 10 lat poświęciłem na promowanie rozwiązań dobrych, szlachetnych, lecz nieskutecznych – ponownie rozkłada ręce.
Takie „odsiecze” są coraz trudniejsze do zrealizowania. Dlatego coraz częściej pojawiają się postawy asymilacyjne. Praktyczne, takie w duchu refleksji – czy jest sens kruszyć kopie w walce z kulturalnymi zmianami, a może lepiej je oswoić? Tak choćby jak próbuje to zrobić siostra Ewa Bartosiewicz ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa, która stara się nowe adaptować do starego.
Siostra na swoim blogu opisała, jak to robi. „Tak bardzo dziwią mnie coroczne akcje w stylu »nie świętuję Halloween, świętuję Wszystkich Świętych«, bo to absolutnie nic nie wnosi. Dla mnie zawsze pytaniem było, jak możemy pozytywnie wejść w to, co jest współczesną popkulturą (która zawsze jakaś była, jest i będzie), aby tam głosić to, co jest dla nas najwyższą wartością?”.
I opisuje, że zamiast oburzać się na Halloween w gimnazjum, przyniosła na nie własną dynię z wyrytym napisem „Jezus żyje” i przebrała się za anioła. Tłumaczy: „Myślę, że zamiast zabraniać dzieciom zbierać cukierki, można uczynić ich orędownikami Jezusowego światła i np. przebrać za jakąś pozytywną postać. Myślę, że zamiast przepędzać przebrane dzieci, które nas odwiedzą, można im do cukierka dołożyć jakiś pobożny obrazek świętego (co zresztą zrobiła kiedyś jedna z moich współsióstr!). Bądźmy kreatywni i pokazujmy dobro!”.
I tyle samo ile pozytywnych głosów siostra Ewa zebrała też ostrej krytyki. – Bo tu nie ma prostych rozwiązań. Widzę to, co sam robię i jak w gruncie rzeczy niewiele udaje się uzyskać. Co nie znaczy, że przestanę to robić – zastrzega Lipszyc. – Po prostu już wiemy, że nie powstrzymamy tego zalewu. Kultury popularnej nie jesteśmy już w stanie obronić. Tu już po kolei tracimy następne pola. Jedyne, co możemy, to zawalczyć o kulturę wysoką – dodaje.