Brytyjscy posłowie uznali, że nie chcą przepychać całej związanej z brexitem legislacji w czasie krótszym niż zajmuje wybieranie z żoną kanapy.
Kiedy politycy chcą podkreślić powagę sytuacji, czasem deklarują, że alternatywą jest bohaterski zgon. Stąd dawno, dawno temu polską politykę elektryzowało hasło „Nicea albo śmierć”. Sprawy europejskie wywołują skrajne emocje nie tylko nad Wisłą. Od paru miesięcy również brytyjski premier zapowiada, że alternatywą dla rozwodu Zjednoczonego Królestwa z Unią z końcem października jest właśnie grób.
Boris Johnson zadeklarował, że wolałby zdechnąć w rowie niż ubiegać się u partnerów z UE o kolejne opóźnienie brexitu. Po wtorkowej sesji w Izbie Gmin nie omieszkał wypomnieć mu tego czołowy eurosceptyk Jej Królewskiej Mości Nigel Farage, podkreślając, że skoro rozwodu pod koniec miesiąca nie będzie, to pora, żeby premier zrobił, co zapowiedział.
ikona lupy />
Magazyn DGP 25.10.19. / Dziennik Gazeta Prawna
Najgorsze jest to, że bardzo niewiele brakowało, abyśmy brexit mieli niebawem z głowy. Brytyjski rozwód z Unią wymyka się jednak zdrowemu rozsądkowi. Co jest zastanawiające, bo przecież już starożytni uważali, że polityka to najwyższy wyraz rozumnej natury człowieka (i stąd Arystoteles nazywał nas „zoon politikon”, czyli „zwierzętami politycznymi”). Czym jest więc brexit? Komentator polityczny dziennika „The Independent” Tom Peck, porównał go do „gonitwy rodem z Benny’ego Hilla, tyle że na kwasie”.
Wydarzenia z tego tygodnia pasują do tej metafory jak ulał. Oto we wtorek w Izbie Gmin odbyły się dwa bardzo ważne głosowania. W pierwszym posłowie zdecydowali, że podoba im się umowa rozwodowa z Unią w wariancie proponowanym przez Borisa Johnsona. To oznacza, że obecny premier zaszedł dalej niż jego poprzedniczka Theresa May, której porozumienie parlament odrzucił trzykrotnie.
Jednocześnie posłowie stwierdzili, że nie chcą przepychać całej związanej z umową legislacji – jak to ujął jeden z deputowanych – „w czasie krótszym niż poświęcony na wybieranie kanapy z żoną”. Innymi słowy: umowa – tak, jak najbardziej, ale nie na złamanie karku. Dajcie nam trochę czasu. Jasne, być może opóźni to nasze wyjście z Unii, ale teraz droga jest już prosta. Jednak w odpowiedzi premier, który jeszcze tego samego dnia deklarował, że chce jak najszybciej pożegnać się z Brukselą, zdjął ustawę z prac parlamentarnych, de facto przyczyniając się w ten sposób do opóźnienia brexitu.
Na nic zdały się głosy rozsądku i apele, żeby nie wstrzymywał procesu legislacyjnego. Najstarszy poseł w izbie Kenneth Clarke tuż po głosowaniu wzywał rząd, aby po prostu dał parlamentowi więcej czasu na przyjrzenie się przepisom. Niestety, w środę i czwartek posłowie debatowali nad przemówieniem królowej, a w piątek mieli zaplanowane wolne. Cała brexitowa machina stanęła.
Jedno na razie jest pewne: 1 listopada Brytyjczycy znów obudzą się w Unii Europejskiej. Otwarte pozostaje pytanie, co dalej. Wbrew sugestii Farage’a czy nawet własnym wypowiedziom Johnson nie planuje bowiem wyzionąć ducha w jakimś przydrożnym rowie. Znalazł się jednak między młotem a kowadłem czy – jak może sam wolałby powiedzieć, biorąc pod uwagę predylekcje do kwiecistych sformułowań – między Scyllą a Charybdą.
Z jednej strony Johnson mógłby wytłumaczyć partnerom z UE, że nie potrzebuje tak długiego przedłużenia jak to, o które zwrócił się na mocy tzw. ustawy Benna (trzy miesiące – do końca stycznia przyszłego roku). Że parlamentowi wystarczy miesiąc albo półtora intensywnych prac, żeby na gwiazdkę 2019 r. Wielka Brytania sprawiła sobie wspaniały prezent.
Dodatkowa zaleta jest taka, że premier wciąż miałby w ręku bat na parlament w postaci goniących terminów, za używanie którego Johnson wcześniej chłostał swoją poprzedniczkę (m.in. na łamach swojej cotygodniowej rubryki w dzienniku „The Daily Telegraph”). Po wprowadzeniu się na Downing Street 10 były burmistrz Londynu docenił to poręczne narzędzie, które pozwoliło mu we wtorek przeciągnąć na swoją stronę kilkunastu posłów Partii Pracy (co nie udało się, mimo licznych zakusów i negocjacji, byłej premier).
Procedura parlamentarna oznacza jednak, że do ustawy rozwodowej zostaną wprowadzone niechciane przez rząd poprawki. Ryzyko jest takie, że uzupełniona o dodatkowe zapisy ustawa rozwodowa straci większość w Izbie Gmin, bo dopiski będą niestrawne np. dla eurosceptycznego skrzydła Partii Konserwatywnej.
Tak może być w przypadku zapisów dotyczących tego, co ma się dziać po zakończeniu przewidzianego w porozumieniu wyjściowym okresu przejściowego (koniec 2020 r.). Teoretycznie powinny one zostać wówczas zastąpione docelowym układem o wolnym handlu między Unią Europejską a Zjednoczonym Królestwem. Negocjacje w tym zakresie prawdopodobnie będą trwać jednak dłużej niż do końca przyszłego roku. Pytanie brzmi: co, jeśli Londyn i Bruksela nie dogadają się w sprawie umowy o wolnym handlu, a wygasną postanowienia przejściowe? Twardy brexit, tylko odroczony?
Dlatego część posłów chciałaby dodatkowego zabezpieczenia: możliwości odbycia głosowania przed zakończeniem okresu przejściowego, tak aby go wydłużyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. To może nie spodobać się zwolennikom jak najszybszego wyjścia z Unii, którzy mogą powiedzieć, że zwolennicy dalszego trwania w niej po prostu opóźniają po raz kolejny moment definitywnego przerwania pępowiny z Brukselą.
Alternatywą byłaby Izba Gmin, w której rząd ma większość i nie musi prowadzić takich rozważań. Jednak do tego potrzebne byłyby wcześniejsze wybory, a na takie wielkiego apetytu nad Tamizą nie ma. Przyczyna jest prosta: nie wszyscy, którzy musieliby podnieść rękę za samorozwiązaniem parlamentu (najprostsza droga do wcześniejszych wyborów), w tej chwili mogliby na tym coś ugrać. A przecież częstotliwość pojawiania się takiego postulatu jest wprost proporcjonalna do przewagi w sondażach.
Byłoby najprościej, gdyby za wcześniejszymi wyborami opowiedziała się Partia Pracy, która widzi w nich szansę na przejęcie władzy. Ale sondaże nie dają laburzystom przewagi; do tego część z nich jest przekonana, że z obecnym kierownictwem nigdy nie wrócą do rządów. Badania opinii publicznej są o wiele bardziej łaskawe dla konserwatystów, co nie zmienia faktu, że przewaga torysów nie jest aż tak duża, aby wskazywać na jednoznaczne zwycięstwo. Stąd też wśród szeregowych członków partii jest pewien opór, aby wracać na wyborczy szlak.
Nieważne więc, w którą stronę zwróci się premier – za rogiem czyha jakieś licho. Nie jest to może sytuacja bez wyjścia jak ta, w której tkwiła May, kiedy jasne było, że Izba Gmin chce pożegnać się z Unią Europejską, mając umowę rozwodową w ręku, tylko nie tę, którą proponowała szefowa gabinetu. Jednocześnie nie chcieli twardego brexitu, a Bruksela nie dopuszczała renegocjacji dopiero co zamkniętego tekstu. Nie jest to jednak najbardziej komfortowe położenie i z tego powodu zarówno losy całego brexitu, jak i stołka, na którym siedzi Johnson, są dość niepewne.