Jubileusze mają swoje prawa. Ale wśród toastów, fajerwerków i akademii „ku czci” – warto pokusić się o realistyczne spojrzenie na Pakt Północnoatlantycki. Bo w gruncie rzeczy bezpieczeństwo Polski opieramy dziś na mocno niepewnej i niesymetrycznej relacji dwustronnej z USA oraz na jeszcze mniej pewnych własnych zdolnościach do odstraszania ewentualnego agresora.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Pakt Północnoatlantycki w czasach zimnej wojny odegrał kluczową rolę w powstrzymywaniu radzieckich zapędów do panowania nad światem. Po implozji moskiewskiego imperium pozwolił krajom demokratycznym w miarę sprawnie zarządzać licznymi kryzysami międzynarodowymi. Dla wielu krajów, w tym dla Polski, aspiracje do członkostwa w Sojuszu stały się motywacją promodernizacyjną, sam Pakt zaś – drogowskazem w procesie ustanawiania cywilnej kontroli nad armiami, szkolenia w zakresie nowoczesnej taktyki bojowej i nowych technologii, standardów relacji wewnątrz armii. To zasługi niekwestionowane.
Przede wszystkim jednak NATO zawsze było najlepszą z płaszczyzn politycznej kooperacji pomiędzy państwami Zachodu. To istotne szczególnie z polskiego punktu widzenia – bo dla nas konieczność wybierania ”między mamusią a tatusiem„, czyli między opcją amerykańską a europejską, jest scenariuszem ze wszech miar fatalnym.

Niepotrzebne NATO

Sojusze mają to do siebie, że od treści podpisanych dokumentów ważniejsza jest rzeczywista wspólnota interesów i wynikająca z niej skłonność do wspierania się partnerów w razie kłopotów. No i konkretne zdolności bojowe, bo z papieru się nie strzela.
Tymczasem Turcja, druga po Amerykanach armia NATO, niegdyś ”niezatapialny lotniskowiec„ flankujący ZSRR, już dawno wybrała drogę budowy samodzielnego mocarstwa regionalnego, coraz bardziej odchodząc od standardów laickiego państwa demokratycznego oraz świadomie konfliktując się z Zachodem (i coraz lepiej dogadując z Rosją). Francja ma własne priorytety, w dużej mierze odmienne od wielu partnerów natowskich. W dodatku znaczna część tamtejszych elit politycznych jest mocno antyamerykańska i marzy o zbudowaniu europejskiego mocarstwa, stanowiącego dla USA konkurencję w globalnej rywalizacji. Niemcy są dzisiaj rozdarte pomiędzy tradycyjną proamerykańskością środowisk chadeckich (wzmacnianą wymiernymi korzyściami ekonomicznymi, wynikającymi z kooperacji handlowo-technologicznej z USA) a pokusami zwrotu ku opcji europejskiej lub nawet euroazjatyckiej, mającej liczne grono sympatyków na lewicy i wśród nowej, populistycznej prawicy.
I wreszcie członek, bez którego istnienie Sojuszu traci sens – Stany Zjednoczone. Z ich punktu widzenia NATO nie tworzy szczególnej ”wartości dodanej„ na potencjalnie najistotniejszych obecnie teatrach operacyjnych: blisko- i dalekowschodnim. Na pierwszym – kluczowym sojusznikiem pozostaje Izrael, za nim plasują się konserwatywne monarchie arabskie, zaś europejscy członkowie Paktu mogą być bądź obciążeniem, bądź wręcz konkurencją. Na drugim teatrze podobnie – od natowskich partnerów bardziej użyteczne są Japonia, Korea Południowa czy Australia.
W grę wchodzi także czynnik często lekceważony lub świadomie przemilczany, z uwagi na poprawność polityczną. Otóż dla Waszyngtonu, grającego na śmierć i życie o utrzymanie światowej hegemonii, szczególnie kłopotliwe są same procedury polityczne i biurokratyczne, spowalniające działanie Paktu. Warto pamiętać, że z uwagi na rewolucję technologiczną gra o bezpieczeństwo nie toczy się już w perspektywie tygodni i miesięcy, jak całkiem jeszcze niedawno – ale w czasie rzeczywistym. Międzynarodowe struktury demokratyczne nie są w stanie podejmować i wdrażać decyzji w tym tempie, natomiast przywódcy autorytarni oraz liderzy nielegalnych organizacji – jak najbardziej. Odpowiedzią Ameryki, skądinąd logiczną i zrozumiałą, jest wobec tego nacisk na działania jednostronne, co przynajmniej w pewnym stopniu wyrównuje szanse.
Warto zauważyć, że w ujawnionej niedawno amerykańskiej National Defense Strategy często pojawia się sformułowanie ”partnerzy i sojusznicy„, w kontekście elastycznego doboru tychże i poszukiwania nowych. NATO jest wspomniane tylko jako twór, który ”musi się dostosować, aby pozostać adekwatnym i właściwym dla naszego czasu„; wyrażona jest ponadto nadzieja, że ”europejscy sprzymierzeńcy wywiążą się ze swoich zobowiązań do zwiększenia wydatków„. Z tym zaś wciąż jest krucho (acz – uczciwie mówiąc – głównym problemem NATO nie jest brak pieniędzy, a raczej celowość ich wydatkowania).

Ucieczka do przodu

Przywódcy państw Sojuszu podjęli na ostatnim szczycie w Brukseli parę istotnych decyzji, m.in. w sprawie utworzenia nowych dowództw, które zapewne usprawnią codzienne funkcjonowanie struktur wojskowych, a także kreacji nowych zdolności do względnie szybkiego reagowania. Potwierdzono otwartość na aspiracje Ukrainy i Gruzji oraz potępiono agresywne posunięcia Rosji. I wreszcie, co charakterystyczne dla nowych czasów i dla zmieniającego się oblicza NATO – wyrażono zgodę na utworzenie eksperckich zespołów wsparcia jako elementu reakcji na zagrożenia hybrydowe, w obszarach takich jak obrona przed atakami cybernetycznymi, zwalczanie propagandy i bezpieczeństwo energetyczne.
Prawdopodobnie jednak w tym samym czasie w zaciszu gabinetów padły sugestie o możliwym wycofaniu się Amerykanów z NATO. I choć już podczas brukselskiego szczytu wszyscy prominenci rzucili się do zaprzeczania, coś chyba jednak było na rzeczy. Nawet jeśli wspomniane aluzje stanowiły tylko element nacisku negocjacyjnego na europejskich partnerów, takie sygnały muszą niepokoić.
Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg ma rację, gdy podkreśla, że pod rządami Donalda Trumpa zaangażowanie USA w europejskie bezpieczeństwo wzrosło. Tyle że ten ”powrót do Europy„ wynikał w dużej mierze z pogorszenia relacji z Rosją (prawdopodobnie chwilowego) oraz z nowej perspektywy intratnej ekonomicznie współpracy z krajami środkowowschodniej części kontynentu. Nie wiąże się natomiast wcale ze skłonnością do dalszego inwestowania w bezpieczeństwo Europy Zachodniej. Jeśli więc ze strony takich krajów jak Niemcy i Francja nie napłynie rychło wyraźny sygnał, że są zainteresowane podtrzymaniem północnoatlantyckiej architektury bezpieczeństwa – a w obliczu konfliktów handlowych i bardzo ”anty-trumpowskich„ nastrojów znacznej części europejskich elit nie będzie to łatwe – w Waszyngtonie może niebawem przeważyć opcja samodzielności strategicznej, sojuszy raczej bardziej elastycznych i bilateralnych oraz rezygnacji z wiązania sobie rąk wielostronnymi porozumieniami.

Polski bilans

Gdy 20 lat temu minister spraw zagranicznych RP Bronisław Geremek wręczał amerykańskiej sekretarz stanu Madeleine Albright podpisany akt akcesji naszego kraju do Paktu, w symboliczny sposób spełniło się marzenie pokoleń Polaków. Oto wreszcie stawaliśmy się częścią ”Zachodu„ nie tylko w sensie historyczno-cywilizacyjnym, ale politycznym i strategicznym. A jeszcze parę lat wcześniej członkostwo w NATO nie było bynajmniej opcją oczywistą. Poważni przedstawiciele polskiej elity politycznej oraz eksperci serio snuli wizje neutralności, prezydent Wałęsa postulował tworzenie ”NATO-bis„, mówiło się o wspólnych rosyjsko-natowskich gwarancjach bezpieczeństwa, natomiast stosunkowo nielicznych zwolenników opcji atlantyckiej oskarżano o awanturnictwo i ”niepotrzebne drażnienie Moskwy„. Tym bardziej warto więc docenić to, co się stało w 1999 r. – oraz wysiłek i determinację ojców owego sukcesu.
Bez wątpienia, na dwóch dekadach członkostwa w NATO sporo skorzystaliśmy. Przede wszystkim politycznie; ta przynależność stabilizowała naszą pozycję międzynarodową, dawała cenne poczucie bezpieczeństwa, tworzyła płaszczyzny dla kooperacji wielostronnej w obszarach daleko wykraczających poza sferę czysto wojskową. Wymusiła pozytywne zmiany organizacyjne i szkoleniowe w siłach zbrojnych, pomogła przekształcić mentalność kadry, w pewnym stopniu ułatwiła też modernizację techniczną. To wszystko nie stałoby się, a już z pewnością nie w takiej skali, gdybyśmy mieli polegać wyłącznie na współpracy bilateralnej z poszczególnymi państwami, w tym z USA.
Za wspomniane wyżej korzyści zapłaciliśmy jednak sporą cenę, choćby w postaci wyraźnego zaniedbania instrumentów obrony własnego terytorium, w porównaniu z intensywną rozbudową zdolności do operacji ”out of area„, wprost wynikającą z zobowiązań sojuszniczych. Za błędy w polskiej polityce bezpieczeństwa militarnego, które popełniono w minionych latach, nie można jednak winić samego NATO. To nie Sojusz, lecz kunktatorstwo i niekompetencja naszych rodzimych polityków (aoraz części wyższej kadry Wojska Polskiego) odpowiadają za to, że dopuszczono między innymi do całkowitej degradacji naszych zdolności w zakresie obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, artylerii dalekiego zasięgu, obrony terytorialnej, fatalnie opóźniono budowę instrumentów walki w cyberprzestrzeni. Zlekceważona przez decydentów Marynarka Wojenna, wobec permanentnego braku strategii morskiej z prawdziwego zdarzenia, też ograniczyła się do działań w dużej mierze pozornych. Lotnictwo za prestiżowy zakup F-16 zapłaciło niedofinansowaniem jednostek użytkujących inne typy sprzętu, z poważnymi konsekwencjami dla ich gotowości bojowej. Zaniedbano szkolenie rezerw, a koncepcję Narodowych Sił Rezerwowych (NSR), pierwotnie całkiem sensowną, zamieniono w fazie realizacji w dziwadło.

Trwoga, więc do Boga…

Te problemy narastały w sposób niemal niezauważony, przynajmniej dla szerokich kręgów opinii publicznej, dopóki w otoczeniu panowała względnie dobra pogoda, czyli, używając języka branżowego, ”pauza strategiczna„. Dopiero po rosyjskiej agresji w Gruzji, a zwłaszcza na Ukrainie, kwestia nadrabiania zaległości stała się palącą. Realizowane jest to niestety niezbyt udolnie, a działania pod publiczkę przeważają nad realnym wysiłkiem wzmacniania zdolności bojowych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że obecni decydenci bardziej niż na Wojsko Polskie liczą na opiekę Matki Boskiej i mityczny ”Fort Trump„, którego ewentualne powstanie ma być jakoby skutkiem wyjątkowo dobrych bilateralnych relacji z amerykańskim mocarstwem.
Niestety, obie rachuby wyglądają na równie realistyczne. Czynniki nadprzyrodzone, jak uczy historia, dość rzadko wtrącają się w wojny, natomiast wśród amerykańskich polityków i wojskowych opór przed lokowaniem w naszym regionie stałej bazy jest znaczny i z wielu względów merytorycznych zrozumiały. Ewentualne korzyści polityczne czy gospodarcze, związane z ”kupieniem„ przychylności polskiego rządu, jak na razie udaje się Waszyngtonowi uzyskiwać znacznie tańszymi metodami.
Jak wspomniano, Polska ma polityczny interes w podtrzymywaniu NATO jako platformy współpracy transatlantyckiej. Jednak pora powiedzieć sobie szczerze – na wypadek realnego konfliktu zbrojnego, prawdopodobieństwo zdecydowanej reakcji europejskich członków Paktu w naszej obronie jest niewielkie, tak ze względów politycznych, jak i stosunkowo niskiej wartości bojowej ich armii. W dziedzinie twardego bezpieczeństwa Polsce przychodzi polegać na bilateralnej współpracy z USA, ale też na własnych zdolnościach militarnych. Im będą większe, tym większa będzie nasza atrakcyjność sojusznicza, i – paradoksalnie – wzrastać będzie szansa, że posiadanych narzędzi nie będziemy musieli użyć. Ani tych papierowych, ani bardziej konkretnych…
Autor jest wicedyrektorem Instytutu Polityki Międzynarodowej i Bezpieczeństwa Uniwersytetu Jana Kochanowskiego, stałym współpracownikiem ”Nowej Konfederacji„