Rentowność 10-letnich obligacji amerykańskiego rządu w środę wynosiła 4,5 proc. wobec 3,9 proc. dwa dni wcześniej. Rentowność, informująca o rocznej stopie zwrotu, którą osiągnie inwestor, jeśli będzie trzymał papiery dłużne do terminu wykupu, jest odwrotnie skorelowana z ceną. Tak duże zmiany notowań na wartym ok. 30 bln dol. rynku obligacji rządowych, największym tego typu na świecie, to rzadkość.
Spadek zaufania do USA
– Jest to w dużym stopniu związane z wyprzedażą płynnych aktywów przez menedżerów rezerw walutowych z innych krajów (zamieniają aktywa na gotówkę, aby przygotować się na ewentualne interwencje w obronie własnych walut), oraz fundusze inwestycyjne czy fundusze hedgingowe doświadczające odpływów klientów. Gdyby zjawisko to miało się utrzymywać, oznaczać mogłoby poważne perturbacje (nie tylko dla rynku obligacji – red.) – napisali w komentarzu analitycy ING Banku Śląskiego.
Po ogłoszeniu w środę, 2 kwietnia, ceł wyrównawczych na towary importowane przez USA ceny obligacji amerykańskiego rządu poszły w górę. Tak inwestorzy zareagowali na oczekiwany spadek tempa wzrostu gospodarczego pod wpływem ceł i znaczący wzrost zagrożenia recesją. Takie otoczenie zachęca do pozbywania się aktywów uważanych za ryzykowne, których wycena zależy od koniunktury gospodarczej, np. akcji, i skłania do kupowania obligacji. Pierwszym wyborem jest z reguły dług amerykańskiego rządu, cieszący się renomą bezpiecznej przystani. Podobnie inwestorzy traktują złoto, ale rynek ten – w porównaniu do obligacji – jest wielokrotnie mniejszy.
Jak oceniła Saira Malik, analityczka z firmy Nuveen, biorąc pod uwagę oczekiwane obniżki stóp procentowych ze strony Fed, 10-letnie obligacje rządu amerykańskiego są odpowiednio wyceniane przy rentowności na poziomie 4 proc. Zdaniem analityków ING BSK bieżące notowania, ze znacznie niższymi cenami długu niż przed tygodniem, odzwierciedlają także spadek zaufania inwestorów do amerykańskich aktywów. Rentowność rządowych obligacji jest punktem odniesienia dla poziomu kosztów finansowych ponoszonych przez sektor prywatny. Gdyby te miały wzrosnąć na dłużej, to konsekwencje ekonomiczne wprowadzenia ceł byłyby jeszcze większe niż obecnie szacują eksperci.
Wojna na taryfy z Chinami
Do takich reakcji skłania inwestorów między innymi narastający konflikt handlowy na linii Stany Zjednoczone – Chiny. W odpowiedzi na nałożenie 34-proc. ceł na amerykański eksport do Chin, Donald Trump zdecydował o podwyższeniu taryf wyrównawczych na chińskie towary o 50 pkt proc. Od początku swojej kadencji amerykański prezydent obłożył import z drugiej co do wielkości globalnej gospodarki, z którą Stany Zjednoczone mają największy deficyt handlowy, cłami w wysokości 104 proc. Ekonomiści Goldman Sachs oszacowali, że przy takim poziomie taryf chiński PKB spadnie o 2,4 proc. Gdyby zatem całość negatywnych efektów miała wystąpić w 2025 r., oznaczałoby to wzrost gospodarczy Chin na poziomie ok. 2 proc., zamiast prognozowanych przez ekspertów 4,5 proc.
Nałożenie dodatkowych ceł na Chiny wywołało kolejną falę wyprzedaży na rynkach akcji, choć na dużo mniejszą skalę niż bezpośrednio po ogłoszeniu przez Donalda Trumpa ceł wyrównawczych. – Poziom ceł wprowadzonych przez Trumpa znacznie przewyższył szacunki. Na rynkach panuje chaos. Część inwestorów nie wierzy, że te poziomy stawek utrzymają się przez dłuższy czas, bo to wydaje się niemożliwe. Dlatego kupują przecenione akcje. Stąd mniejsza skala spadków czy nawet próby podbicia notowań – mówi Konrad Ryczko, analityk DM Banku Ochrony Środowiska. W środę ok. 13 miejscowego czasu Donald Trump ogłosił, że zawiesza na 90 dni cła wyrównawcze, które weszły w życie tego samego dnia o północy. Stawka dla objętych nimi państw została na czas zawieszenia obniżona do 10 proc. Indeks S&P 500, obrazujący poziom kursów w grupie największych spółek notowanych na Wall Street, zakończył notowania wzrostem o 9,5 proc. Po II Wojnie Światowej tylko dwa razy zdarzyła się sesja, w trakcie której S&P 500 zyskał więcej.
Wszystko zależy od Donalda Trumpa
Urzędnicy amerykańskiej administracji bronią polityki handlowej prezydenta, negując jednocześnie jej negatywne konsekwencje dla gospodarki. Jamieson Greer, szef Biura Przedstawiciela Handlowego USA (USTR), stwierdził w trakcie wysłuchania w Senacie, że USA nie planują zmiany polityki celnej, a prognozy wzrostu inflacji ze względu na taryfy są przesadzone. Z kolei Peter Navarro, doradca prezydenta ds. handlu i przemysłu zapewnił, że recesji w USA nie będzie, gdyż przychody z ceł umożliwią obniżki podatków.
– Nie sądzę, żebyśmy mieli powtórkę z 2020 r. Wtedy cały świat grał do jednej bramki, żeby tylko zniwelować negatywne następstwa pandemii. Teraz najwięcej zależy od decyzji jednego człowieka, który z jednej strony mówi, że jest gotów negocjować obniżenie ceł, a z drugiej robi wiele, żeby takie negocjacje się nie udały – ocenia Ryczko. W 2020 r. dynamika spadków na rynkach akcji była podobna. Jednak po gwałtownej przecenie notowania błyskawicznie wróciły do trendu wzrostowego i w ciągu kilku miesięcy odrobiły całość strat.
Według Ryczki trudno za zaproszenie do negocjacji uznać słowa Trumpa wypowiedziane w trakcie charytatywnej kolacji, że światowi przywódcy „całują mnie w tyłek”, żeby tylko umówić się na rozmowę w sprawie obniżenia ceł. Gwałtowne podniesienie taryf wobec Chin, praktycznie wykluczające chiński import z amerykańskiego rynku, także nie zachęca do rozmów. Dowodzi tego reakcja Chin, które zdecydowały w środę podnieść cła na towary z USA o kolejne 50 pkt proc. Ogłaszając odroczenie ceł wyrównawczych Donald Trump zaznaczył, że decyzja ta nie dotyczy Chiny, dla których amerykański prezydent podniósł taryfy o kolejne 21 pkt. proc. ©℗