Argument krytyków nieliberalnej polityki ekonomicznej Trumpa głosi, że cła są złe. A złe są dlatego, że mają prowadzić do podwyżek cen importowanych dóbr, co uderzy w najsłabsze gospodarstwa domowe pod postacią inflacji. Na to trumpiści odpowiadają odesłaniem do lekcji z lat 2018–2019, kiedy trwała pierwsza wojna handlowa z Chinami. Wówczas cła na import towarów z Państwa Środka Trump podniósł do 17,9 proc. Czy ceny poszybowały wówczas w USA? Nie. Amerykański CPI, wskaźnik cen konsumpcyjnych, podniósł się w tym okresie z niecałych 2 proc. do lekko ponad 2 proc. Czyli właściwie wcale.

Bilans handlowy

Miran tłumaczy to w sposób następujący, gdy silny gospodarczo kraj podwyższa cła, to poprawia się jego bilans handlowy. W rezultacie pojawia się presja na umocnienie narodowej waluty. I tak właśnie stało się w relacji dolara do juana (dolar poszedł w górę o 14 proc.). Co w zasadzie osłoniło cały wzrost cen importu z Chin. Oto cała tajemnica bezinflacyjnej wojny handlowej.

Antytrumpiści kontratakują, że teraz będzie inaczej, bo plany obecnej administracji idą dużo dalej. Przypomnijmy: od kilku dni obowiązują 25-proc. cła na importowane dobra kanadyjskie i meksykańskie, z kolei towary z Chin zostały obłożone dodatkową, 10-proc. karną opłatą. Jest też zapowiedź podobnego scenariusza w relacjach z UE. Cła w relacjach z Pekinem mają zaś sięgnąć optymalnego poziomu (ok. 60 proc.) w połowie prezydenckiej kadencji, czyli za dwa lata. Taka skala drugiej wojny handlowej musi się przełożyć na ceny – mówią liberalni ekonomiści.

Na to także obóz Trumpa ma gotową odpowiedź. Brzmi ona, że to... nawet dobrze. Miran mówi, że bez stopniowego wzrostu kosztów importu towarów nie będzie szans na realizację celu długofalowego – jakim dla ruchu MAGA jest przywrócenie konkurencyjności amerykańskiej produkcji krajowej. To logiczne (pokazałem to w poprzednich odcinkach cyklu), że wytwórczość w USA nie będzie opłacalna tak długo, jak będzie się dawało zbyt tanio importować towary z zagranicy.

Plan na wojnę handlową

Oczywiście żaden demokratycznie wybrany polityk nie może sobie pozwolić na sytuację, w której ceny towarów importowanych drożeją w sposób znaczący, podczas gdy na rynku nie ma jeszcze porównywalnej (lub tańszej) krajowej produkcji. Wie o tym też Trump. Stąd właśnie pomysł na rozegranie drugiej wojny handlowej według następującego planu. Po pierwsze, stopniowe podwyższanie ceł, by rynkowa wycena dolara osłabiała impuls inflacyjny. Po drugie, dążenie do zawierania korzystnych umów handlowych. W tych negocjacjach kartą przetargową będzie geopolityka. Ogólnie Ameryka będzie wywierać presję na partnerów (klientów?) wojskowych, by wymusić na nich podwyższanie wydatków zbrojeniowych (co przyniesie oszczędności Ameryce) oraz pomoc w tym, by np. Chiny nie mogły zbyt łatwo obchodzić ceł. Po trzecie, zyski z ceł mają zostać przeznaczone na osłonięcie Amerykanów przed skutkami podrożenia importu i przestawiania się z powrotem na krajową produkcję. Ma się to odbyć w drodze obniżek podatków.

W ten sposób Trump chce, by zagranica zapłaciła za amerykańską transformację lub, jak kto woli, odwracanie zgubnych skutków neoliberalizmu minionych czterech dekad. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”