Tyle, jeśli chodzi o zapewnienia. W praktyce przez rok uchodziliśmy za najbardziej oddanego sojusznika Ukrainy, tworząc hub logistyczny, przyjmując miliony uchodźców i wstawiając się za interesami Kijowa we wszystkich możliwych unijnych i światowych gremiach. Kolejne dwa lata przyniosły zdecydowaną zmianę układu w Europie. Zaryzykowałbym tezę, że punktem zwrotnym był kryzys wywołany importem i tranzytem ukraińskiego zboża na teren UE, który wywołał protesty polskich rolników. Od tego momentu Polska w kontekście Ukrainy pojawiała się głównie jako problematyczny sąsiad, który rzuca kłody pod nogi, i to niezależnie od tego czy w obronie rolników występował Morawiecki, czy Tusk. Europejskie media, komentatorzy i sami politycy dość szybko zapomnieli o zaangażowaniu naszej administracji państwowej, klasy politycznej i zwykłych obywateli w pomoc Ukrainie. Jako wzorcowe przykłady podawano zaś państwa bałtyckie, których wsparcie ze względu na wielkość i potencjał tych krajów można uznać za najwyżej symboliczne. Oba rządy nie potrafiły odwrócić tego trendu w Europie.

Dziś nikt o zdrowych zmysłach nie kwestionuje zaangażowania Polski, ale nie jesteśmy wymieniani jednym tchem z czołowymi europejskimi partnerami Ukrainy. Po wolcie Donalda Trumpa i administracji amerykańskiej w UE zaszła też ewidentna zmiana – choć o potrzebie zwiększania wydatków na obronność mówiono od lutego 2022 r., to dopiero groźba zupełnego wywrócenia globalnego porządku przez Republikanów zmobilizowała Europę do działania. I tak wykuty został nieformalny porządek rzeczy, w ramach którego to Francja oraz Wielka Brytania mają opracowywać formułę pokojową, warunki negocjacji, gwarancje bezpieczeństwa. Włochy z kolei dzięki dobrym relacjom premier Giorgii Meloni z Donaldem Trumpem mają z kolei wziąć na siebie poprawę relacji transatlantyckich, w tym zorganizowanie grup kontaktowych. Nie wiadomo, jaka rola w tej układance przypadnie Niemcom, którzy są w trakcie negocjacji w sprawie utworzenia koalicji rządzącej. A Polska?

Taki stan rzeczy nie wynika wyłącznie z bierności polskiego rządu czy braku ochoty do wzięcia większej odpowiedzialności w ramach UE. W ogromnej mierze to wynik okoliczności, w których obecne alianse administracji amerykańskiej wyglądają tak, a nie inaczej. Trump nie szanuje instytucji wspólnotowych, a Francję i Wielką Brytanię uważa za jedynych naprawdę znaczących graczy europejskich, bo tylko oni dysponują w Europie bronią jądrową. Również Rzym wydaje się znacznie bliższy Republikanom, choć włoskie wydatki na obronność pozostawiają wiele do życzenia. Nie o Trumpa i relacje z USA tu jednak idzie, a o powód, by Polska ze swoim potencjałem gospodarczym i dotychczasowym zaangażowaniem w sprawę ukraińską odgrywała pierwsze skrzypce w Unii, jeśli chodzi o bezpieczeństwo naszego regionu. Tymczasem rząd nie przejawia ku temu zbyt wielkich ambicji i na próżno szukać jakichkolwiek pomysłów Warszawy, które zyskiwałyby dziś uznanie całej „27”. Podobno polska prezydencja miała być techniczna i merytoryczna, ale nie bezbarwna. Jeśli chcemy siedzieć przy wspólnym stole z najważniejszymi graczami w Unii, to czas na coś więcej niż coraz bardziej męczące slogany o jedności. ©℗