Odkąd we wrześniu 2024 r. obszerny raport Draghiego wypunktował unijne słabości, krytyka spada na Wspólnotę ze zdwojoną siłą. Robiła zbyt wiele i zbyt ambitnie, niewystarczająco mądrze. Dlatego wdrażanie Zielonego Ładu stanęło pod znakiem zapytania, a przerośnięta legislacja zostanie przetrzebiona w ramach wielkiej deregulacji. Czy to się uda i czy to wystarczy, by Unia odzyskała blask? Wielu wątpi.

Mimo że zachwycanie się UE nie jest w modzie, to jest to właśnie najlepszy czas na apologię tej instytucji. Naprawić można tylko to, do czego wartości ma się przekonanie. Czas więc na uzmysłowienie sobie, że tak – UE to eksperyment, ale jeden z najwspanialszych w historii ludzkości.

Unia pokoju

W 1902 r. amerykański ekonomista John Bates Clark na łamach czasopisma „The Independent” puścił wodze fantazji. Przedstawił wizję świata z 2002 r. Wyjątkowo idylliczną. Wiek XX miał być czasem, w którym „technologia rozkwitła, konflikt między pracą a kapitałem zniknął, a dobrobyt wzrósł, aż slumsy zostały przekształcone w siedziby szczęścia i zdrowia. Tylko handel przekraczał granice, nigdy armie, a w całym długim stuleciu nie było ani jednego wystrzału oddanego w gniewie…”. Łatwo uznać Clarka za naiwniaka. Czy jednak całkiem się mylił? Nie. Jego wizja przecież została w dużej mierze zrealizowana w Europie. Właśnie dzięki UE.

Do dobrego szybko się przyzwyczajamy, więc w codziennym hałasie narzekań na wspólnotową biurokrację łatwo zapominamy, że od 80 lat między krajami należącymi do Unii nie było żadnego konfliktu, co na tle wcześniejszej historii kontynentu stanowi niezwykły wyjątek od reguły. Bo przecież wcześniej każdy bił się z każdym.

Zapobieganie konfliktom było jednym z głównych celów integracji europejskiej. W traktatach rzymskich z 1957 r., powołujących Europejską Wspólnotę Gospodarczą i Europejską Wspólnotę Energii Atomowej, deklarowano zachowanie i umocnienie „pokoju i wolności przez połączenie swych zasobów”. Nawiasem mówiąc, na tym, by kraje europejskie coraz ściślej ze sobą współpracowały zależało wtedy USA. Taki był prawdziwy cel planu Marshalla. Chodziło nie o te 13 mld dol. (dzisiaj: 130 mld), które zainwestowano w usuwanie wojennych zniszczeń, ale o ustanowienie praw pozwalających narodom na uczestnictwo w tym samym rynku. Zwraca na to uwagę politolog John Ikenberry w książce „Po zwycięstwie”. USA chciały widzieć w Europie partnera, który będzie umiał radzić sobie bez ich pomocy. W tym świetle dzisiejsza postawa administracji Trumpa jest przedłużeniem tej logiki – to raczej UE dojrzewa do samodzielności wolniej, niż liczyli na to Amerykanie.

To, że najdłuższy okres pokoju w historii krajów UE przypada właśnie na czas istnienia Wspólnoty, nie jest przypadkowy. Zapisy traktatów były zgodne z teorią czeskiego badacza Karla Deutscha o wspólnotach bezpieczeństwa. W latach 50. XX w. wyjaśniał on, że na gruncie państw narodowych może powstać tak ścisły związek, że „wojna jako instytucja społeczna” służąca rozwiązywaniu sporów zostanie wyeliminowana. Związek ten, zwracał uwagę Deutsch, tworzy się poprzez budowę wspólnoty opartej na interesach i wartościach, a nie poprzez zniesienie państw narodowych. Dwóch badaczy, Bruce Russett i John Oneal, zbadało sugerowane przez Deutscha zjawisko. Na podstawie danych z lat 1885–1992 wykazali, że akcesja danego kraju do silnie powiązanej wewnętrznie międzynarodowej organizacji redukuje prawdopodobieństwo wojny od 10 do 30 proc. Unia Europejska jest zaś jedną z najmocniej scementowanych wewnętrznie organizacji w historii. Czy ci, którzy skłonni byliby nawoływać do polexitu, zdają sobie sprawę, że podnosiłby on ryzyko wojny? Argument, że „przecież trzeba być w stanie bronić się samemu”, jest zwodniczy. Z tego założenia państwa wychodziły w epokach, w których nieustannie ze sobą wojowały. Owszem, należy się samemu zbroić, ale nie jest to wystarczające do osiągnięcia trwałego pokoju.

Niedoceniane miliardy

Trudno wycenić korzyści płynące z pokoju. Ale jest jedna dziedzina, w której sukces UE można zobrazować liczbami: wspólny rynek. Składają się nań cztery swobody: przepływu usług, towarów, ludzi i kapitału. To zagwarantowanie tych swobód przekłada się na pokojową koegzystencję.

Polska najbardziej korzysta na możliwości bezcłowego handlu wewnątrz UE. Z opracowań Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że gdyby nie doszło do akcesji, nasze PKB byłoby niższe o 40 proc. Co to oznacza? Na przykład to, że najniższe płace w gospodarce wciąż oscylowałyby wokół 3–3,5 tys. zł brutto. Z opracowań Forum Obywatelskiego Rozwoju wynika, że z tytułu przepływów w ramach wspólnego rynku Polska zyskuje średnio ponad 40 mld zł rocznie – pięciokrotnie więcej, niż wynosi wartość transferów netto z budżetu unijnego. Te 40 mld pokrywa koszty takich świadczeń jak 800+ albo wypłaty 13. i 14. emerytur. Nawet zatem socjalnie nastawieni wyborcy winni być zadowoleni z „neoliberalnego” forsowania przez UE wolnego handlu międzynarodowego.

Na wspólnym rynku korzystają wszystkie państwa Unii, bo każde ma coś do zaoferowania. Jeśli ktoś nie wierzy, zachęcam do eksperymentu myślowego: co by było, gdyby UE nie istniała, a między krajami Europy funkcjonowały granice celne? W takim świecie ceny produktów byłyby wyższe, jakość niższa, a ludzie ubożsi. I dokładnie taki eksperyment opisał w pracy „The economic benefits of the EU Single Market in goods and services” Jan in ’t Veld. „Jednolity rynek, choć niekompletny, zwiększył przepływy handlowe w UE poprzez eliminację taryf handlowych i redukcję barier pozataryfowych, a tym samym zwiększył produkcję i popyt krajowy. Otwarcie gospodarek krajowych zwiększyło również konkurencję, zmniejszyło narzuty i obniżyło ceny. Stwierdzono, że łączny wpływ tych dwóch kanałów zwiększył PKB UE średnio o 8–9 proc. w długim okresie” – pisze ekonomista.

Słusznie zauważa, że wspólny rynek nie jest do końca kompletny. Faktem jest, że np. w zakresie usług nie udało się go wprowadzić. Częściowo wynika to z działalności lobbystów. Weźmy banki. W ich interesie jest utrzymywanie narodowych oligopoli, bo co by to było, gdyby Polak mógł na kupno nieruchomości w Polsce zaciągnąć kredyt w innym kraju, gdzie oprocentowanie jest o wiele niższe? Dlatego „Polska dla polskich banków!” to rzekomo postulat strategiczny.

No, właśnie. Opór partykularnego interesu przebranego w ciuszki patriotyzmu i narodowej racji stanu od początku istnienia Wspólnot spowalniał integrację gospodarczą. Spowalniał, ale przegrał z unijną legislacją. Jakkolwiek często nadużywana i przechwytywana przez lobbystów, co do zasady służyła przełamywaniu narodowych egoizmów. Można narzekać na unijne dyrektywy, regulacje i rozporządzenia, ale wspólny rynek rozszerzał się dzięki tym właśnie narzędziom. Wspólny rynek, dodajmy, okazał się też najskuteczniejszym mechanizmem antykorupcyjnym – to dzięki niemu, a nie CBA udało nam się sprowadzić korupcję do kilku oburzających tytułów prasowych rocznie, a nie powszechnej praktyki, jak to było jeszcze w latach 90. XX w. (choć wciąż nie jest idealnie).

Nie oznacza to, że regulowanie krzywizny banana czy sposobu mocowania nakrętek w butelkach było konieczne. Tu UE zabrnęła zbyt daleko, ale – Bogiem a prawdą – czy nie stało się tak także z winy jej członków? Dlaczego państwa członkowskie nie reagowały na przygotowywanie głupich przepisów? Ale to Bruksela była łatwym celem politycznej nagonki – odległa od obywatela UE, pełna przemądrzałych „krawaciarzy” opłacanych przez podatników. Łatwo jej nie lubić.

Nawet jednak te wymyślane przez „brukselczyków” absurdalne przepisy nie zdołały doprowadzić do deindustrializacji Unii. Sytuacja europejskiego przemysłu nie jest idealna, ale znajmy miarę. Słowo „deindustrializacja” brzmi złowieszczo i niesie pakiet tragicznych skojarzeń: zamykane fabryki i masowe bezrobocie. W rzeczywistości produkcja przemysłowa UE – mimo spadku w 2024 r. (o 2 proc.) – znajduje się w okolicach historycznego rekordu (2,7 bln euro), a bezrobocie jest na rekordowo niskim poziomie. Zsolt Darvas, ekspert think tanku Bruegel, zwraca też uwagę w jednym z artykułów, że w kwestii produkcji UE nie odstaje tak mocno od USA, jak się czasem twierdzi, a wręcz zbliżyła się do nich „pod względem produkcji na mieszkańca, produkcji na pracownika, zwłaszcza produkcji na przepracowaną godzinę”. „W 2022 r. niemiecki pracownik produkował co prawda o 20 proc. mniej niż pracownik z USA, ale pod względem produkcji na godzinę Niemcy były o 1 proc. bardziej produktywni niż Amerykanie” – pisze.

Kochaj albo rzuć?

Prawdą jest oczywiście, że jako odsetek PKB produkcja przemysłowa w Unii spada od lat. Jest to jednak w dużej mierze proces naturalny dla wszystkich rozwiniętych gospodarek – w tym amerykańskiej. To, że zaczyna w nich dominować sektor usług, nie może dziwić m.in. dlatego, że profesje usługowe są lepiej płatne niż przemysłowe. Wolisz być mechanikiem czy stać przy taśmie w fabryce śrub? Bogaci wolą produkcję oddać biedniejszym. Gdyby nie to, Chiny nigdy nie stałyby się fabryką świata.

Zsolt Darvas to przedstawiciel think tanku prounijnego. Trudno spodziewać się po nim gruntownej krytyki UE. Nie jest jednak jej bezkrytycznym klakierem. Przyznaje np., że istnieją wskaźniki jednoznacznie stawiające UE poniżej USA. Należy do nich np. konsumpcja, która wynosi dla całej UE zaledwie 58 proc. amerykańskiej, a po „wycięciu” z Unii najbiedniejszych gospodarek i wzięciu pod uwagę tylko Zachodu Europy rośnie do ledwie 63 proc. Dlaczego to ważny wskaźnik? Bo konsumpcja jest celem produkcji i to ona ostatecznie świadczy o zamożności. Rzut oka na statystyki dochodu rozporządzalnego (który zostaje nam po opłaceniu podatków) tłumaczy tę różnicę: USA wyprzedzają pod tym względem każdy kraj Europy, w tym hiperbogaty Luksemburg. Doganianie Ameryki w tym względzie idzie Unii wyjątkowo ślamazarnie.

A więc unijna apologetyka nie może być quasi-religijna, musi dostrzegać także niedoskonałości. O ile broniąc prawd wiary, ufamy w ich absolutną słuszność, o tyle broniąc wartości Wspólnoty, musimy zdawać sobie sprawę z jej niedociągnięć. Sam wielokrotnie krytykowałem Wspólnotę. Za szkodliwą, bo centralistyczną, politykę transformacji energetycznej. Za bezmyślną produkcję kolejnych aktów prawnych. Za brak wewnętrznej konkurencji systemowej i próbę sprowadzenia wszystkich do jednego mianownika, bez względu na to, czy państwa członkowskie chcą tego, czy nie. Za zbytnie zaangażowanie w sferę polityki pozaekonomicznej, jak choćby w sprzeczną z wolnością „walkę z mową nienawiści”. J.D. Vance miał rację, gdy wskazał, że klimat cenzury nie sprzyja kreatywności i innowacyjności, a pod tym względem UE rzeczywiście mocno kuleje. Krytykowałem też Unię za nadmierny nacisk na politykę socjalną i na „komfort życia”. Celowo zresztą w tym tekście nie wymieniłem wśród zalet UE owego „wysokiego poziomu życia”, który objawia się np. wyższą niż w USA o mniej więcej trzy lata oczekiwaną długością życia. To bowiem akcydens, przypadłość i nie wynika z istoty UE. Dlaczego?

To prezent otrzymany na koszt obywateli USA. Stany, subsydiując po II wojnie europejskie bezpieczeństwo, dawały Unii przestrzeń do inwestowania w socjalne udogodnienia. Sama Ameryka w ten sposób ograniczała jednak własną przestrzeń dla wprowadzania podobnej polityki. W rezultacie za długowieczność Europejczyków płaci teraz swoim zdrowiem. W skali globu te efekty się co najwyżej równoważą, a być może nawet bilans jest ujemny, gdy weźmiemy pod uwagę, że skutkiem ubocznym rozbudowy państwa dobrobytu w UE jest przyciągnięcie dużej liczby migrantów, co spowodowało wzrost przestępczości i wytworzyło inne koszty społeczne.

Przy tych wszystkich zastrzeżeniach pozostaję apologetą UE. To apologetyka z konieczności zniuansowana, pełna zastrzeżeń, wątpliwości i sceptycyzmu – a więc pozbawiona dogmatycznej wiary. Mało przekonująca? Pewnie tak. Żyjemy przecież w świecie, w którym musisz kochać lub nienawidzić. Jeśli jedziesz do Brukseli, to albo z kwiatami, albo na traktorze z cysterną pełną gnojowicy. To fundamentalny błąd, który utrudnia naprawę tego, co w unijnych instytucjach nie działa.

Grzech pierworodny

Żeby zorientować się, co nie działa, trzeba sięgnąć do korzeni UE, a najlepiej porównać je z korzeniami systemów USA i Chin. Ameryka to dziecko rewolucji, która wyniosła na piedestał wolności jednostki. To państwo ma wciąż solidny fundament gwarantujący mu dynamiczny rozwój mimo rozmaitych zawieruch. W USA stworzono system, który działa jak magnes na talenty z całego świata. Dzięki nim Amerykanie pierwsi stanęli na Księżycu i pierwsi zapewne staną na Marsie, w międzyczasie tworząc najbardziej zaawansowane modele sztucznej inteligencji. Chiny – przeciwnie – zbudowane są na skrajnym kolektywizmie i kulcie przywódcy. To spójny, choć z punktu widzenia Zachodu zgniły moralnie fundament rozwoju. Nie zagwarantuje on temu państwu takiej dynamiki, jaką mają USA, – zwłaszcza w dziedzinie innowacji, ale umożliwia utrzymywanie się w czołówce peletonu poprzez sprawne kopiowanie najlepszych rozwiązań.

A Unia Europejska? Jej fundament jest zlepkiem wykluczających się idei. Wśród ośmiu najważniejszych ojców założycieli UE czterech można uznać za liberałów, a czterech za interwencjonistów, a niekiedy nawet socjalistów. To tłumaczy, dlaczego unijne polityki tak często są sprzeczne wewnętrznie – chcą integrować i napędzać wymianę rynkową, a jednocześnie zarządzać nią i wskazywać jej kierunek. Chcą dawać ludziom wolność osobistą, a jednocześnie stawiać granice tego, co, kiedy i komu można powiedzieć. Wspólnoty Europejskie, a potem UE, były budowane równolegle na podstawie tych wykluczających się tendencji. W latach 60. XX w. ustanowiono wspólną strefę celną (liberalizm), ale też powołano do życia wspólną politykę rolną (interwencjonizm). Pod koniec lat 80. wprowadzono swobodę przepływu kapitału, usług i osób (liberalizm), ale uruchomiono też politykę spójności, która miała wyrównywać różnice regionalne (interwencjonizm). W ostatnich dwóch dekadach tworzono wspólny rynek energii (liberalizm), a jednocześnie z uporem centralnego planisty próbowano sterować jej produkcją (interwencjonizm).

Skoro nie wiadomo, czym UE ma być, łatwo przekonać wyborców, że ma być czymś przerażającym: monstrum, które przeżuje ich tożsamość i wyjątkowość

Grzech pierworodny UE polegający na niespójności ideowej poskutkował tym, że w latach 50. i 60. dominował liberalizm, w latach 70. interwencjonizm, zaś w latach 90. i pierwszej dekadzie nowego milenium nastąpił powrót do liberalizmu, a okres po kryzysie 2008 r. to odwrót od liberalizmu i huragan regulacji. Nie może więc dziwić, że unijnego rynku nie udało się w pełni zintegrować. Jak wylicza MFW, wewnętrzne bariery handlowe w UE odpowiadają cłom na poziomie 44 proc. dla towarów i aż 110 proc. dla usług. Wydaje się, że dzisiaj ponownie nastąpił przechył w stronę deregulacji i liberalizmu, ale jak długo potrwa? UE nie może się zdecydować, jaka chce być, podczas gdy USA i Chiny mają na siebie pomysł. Koniec końców ustrój gospodarczy Stanów pod rządami Bidena i Trumpa okaże się podobny. Gdy umrze Xi Jinping, Chiny pozostaną monokulturą polityczną o autorytarnych tendencjach.

Być może, aby wyremontować Unię, potrzeba klarownej decyzji dotyczącej tego, czym właściwie chce być. Wydaje się, że to niedomówienia w tym względzie stają się paliwem dla antyunijnych partii. Bo skoro nie wiadomo, czym UE ma być, łatwo przekonać wyborców, że ma być czymś przerażającym: monstrum, które przeżuje ich tożsamość i wyjątkowość. Czym więc UE może być? Nie może być Chinami. Stary Kontynent to kolebka demokracji, kapitalizmu i najbardziej zróżnicowany społecznie i ideowo region świata. Kolektywizm się tu nie przyjmie. Ale czy UE może być federacją jak USA? Też wątpliwe. To w Europie narodziła się koncepcja narodu. Poczucia narodowej wyjątkowości nie da się wykorzenić, zastępując go „Europejczykiem”. Według mnie ideowej spójności UE należy szukać na gruncie gospodarczym, stawiając na różnorodność rozwiązań regulacyjnych. Obecnie zbyt często narzuca się czapę regulacyjną z poziomu Brukseli, nie biorąc pod uwagę, że nie każde państwo może się pod nią swobodnie zmieścić (przykładem jest Zielony Ład). To jednak tylko pomysł – jeden z wielu. Dlatego, choć kibicuję deregulacyjnym wysiłkom, uważam, że remont UE należy rozpocząć od ogólnoeuropejskiej dyskusji o tym, czym ma ona być. Bo dzisiaj już wiemy, że tego nie udało się dotąd ustalić. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute