W niektórych ostatnich sondażach chadecja (CDU) zeszła tymczasem poniżej 30 proc., a uważana za skrajnie prawicową Alternatywa dla Niemiec (AfD) przekroczyła 20. Zwykle, jak to typowa partia protestu, była przeszacowana, teraz jednak może być inaczej. Po wyborach w USA, udzieleniu poparcia przez Elona Muska, nowych zamachach dokonanych przez migrantów, antyprawicowych demonstracjach lewicy i nerwowych ruchach wokół zaostrzenia prawa migracyjnego, wynik AfD może naprawdę niejednego zaskoczyć. A wielu wyborców może po prostu nie mówić w sondażach prawdy o swoich preferencjach wyborczych, dokładnie tak, jak było przed wyborami w USA.
Poparcie dla AfD
Oczywiście, AfD nie będzie rządzić, będzie jednak z całą pewnością co najmniej drugą najliczniejszą frakcją w Bundestagu. Zdesperowani establishmentowi wyborcy są gotowi na wszystko, byleby zatrzymać marsz skrajnej prawicy do władzy. W większości preferowaliby GroKo, czyli koalicję chadecko-socjaldemokratyczną (mimo że lider SPD Olaf Scholz należy do najbardziej nielubianych kanclerzy w historii), ale może się okazać, że ich deputowani nie wystarczą, by zbudować rząd. Ratunkiem mogłaby być tzw. Kenia, czyli koalicja czarno-czerwono-zielona, ale na taką nie chce się zgodzić konserwatywne skrzydło chadecji pod wodzą Markusa Södera, lidera bawarskiej CSU, siostrzanej partii CDU.
Skąd bierze się tak duże poparcie dla AfD? Poza oczywistością, czyli fiaskiem niemieckiej polityki migracyjnej? Po pierwsze, AfD może dość tanim kosztem przedstawiać się jako partia antysystemowa, bo establishment nie wie, jak wchodzić z nią w interakcje. Po drugie, ma swój pomysł na rozwój gospodarczy i energetykę. Po trzecie, po zwycięstwie Trumpa nie jest już izolowana na arenie międzynarodowej i nie uchodzi za partię tak wyraźnie prorosyjską, jak dawniej, a w każdym razie nie bardziej niż przeżarta na wylot przez kremlowskie wpływy SPD.
Zmienia się też stosunek do AfD. Jeszcze do niedawna było nie do pomyślenia, aby partie głównego nurtu i AfD głosowały na tę samą ustawę czy też poparły tę samą kandydaturę. Przypomnijmy, że kiedy w Turyngii w 2020 r. Thomas Kemmerich z FDP został poparty przez AfD i chadecję, to jego własna partia zmusiła go do ustąpienia. Teraz w Turyngii rządzi od roku rząd mniejszościowy, który prędzej czy później będzie musiał z AfD negocjować.
Izolowanie małej partii jest bowiem jeszcze wykonalne, ale w przypadku dużego ugrupowania staje się zadaniem karkołomnym. A kiedy do tego próbuje się przejąć elektorat tej partii, staje się to zupełnie niemożliwe. Przekonał się o tym na początku miesiąca Friedrich Merz, kiedy próbował podebrać AfD poparcie, proponując swój plan migracyjny, czyli pakiet ustaw mających zaostrzyć prawo azylowe. Nawiasem mówiąc, ustaw bardzo kontrowersyjnych z polskiego punktu widzenia, bo de facto wyłączających Niemcy ze strefy Schengen. Szef chadeków wychodził z założenia, że powodem popularności Alternatywy jest fatalna polityka migracyjna Angeli Merkel, a ogólniej to, że pani kanclerz przesunęła swoją partię za bardzo na lewo, pozwalając, by na prawicy wyrosło nowe ugrupowanie. Kiedy jednak AfD poparła pakiet Merza, doprowadziło to w decydującym głosowaniu z 1 lutego do rozłamu w szeregach CDU i FDP.
Rebelii kilkunastu posłów partii Merza, starych merkelistów, przewodniczył nieformalnie Helge Braun, przez wiele lat szef Urzędu Kanclerskiego, prawa ręka Merkel. Sama była kanclerz opublikowała zaś na swojej stronie internetowej oficjalne oświadczenie mówiące o tym, że głosowanie wraz ze skrajną prawicą uważa za błąd. Merkel, rozbijając własną partię, zaczęła się więc zachowywać, jakby chciała wrócić do polityki. Poczęła udzielać wywiadów i występować publicznie, broniąc zażarcie swoich decyzji i piętnując Merza. Oczywiście cierpi na tym wiarygodność największej establishmentowej partii. AfD może się zaś śmiało ustawiać w roli trybuna ludowego, który zawsze robi to, czego chcą wyborcy, nawet jeśli oznacza to współpracę z partiami, które jej nienawidzą. Wyborcy chcą bowiem zaostrzenia regulacji związanych z prawem azylowym i migracyjnym. Na niepowodzeniu pakietu ogromnie ucierpiał oczywiście autorytet samego Merza. „Friedrich Merz rzucił się do skoku jak tygrys, a skończył jak bieżnik na podłogę (niem. Bettvorlegel)” – dworowała sobie Alice Weidel, dodając, że doszło do rozpadu ludowej partii, jaką była CDU, a prawdziwa zmiana możliwa jest tylko z AfD.
AfD może dość tanim kosztem przedstawiać się jako partia antysystemowa, bo establishment nie wie, jak wchodzić z nią w interakcje. Ma swój pomysł na rozwój gospodarczy i energetykę, a po zwycięstwie Trumpa nie jest już izolowana na arenie międzynarodowej i nie uchodzi za partię tak wyraźnie prorosyjską
Koszący lot Merza nad pozycjami politycznego wroga nie udał się. Co gorsza, zestrzeliła go członkini jego własnego obozu – Frau Merkel. Niedawno rządzący Niemcami kartel partyjny rozważał jeszcze publicznie, czy AfD dałoby się zdelegalizować. Dziś jest już jasne, że próba delegalizacji tak dużej partii przy braku mocnych podstaw doprowadziłaby do trwałej destabilizacji państwa, jeśli nie wprost do swego rodzaju wojny domowej. Równocześnie nie sposób odebrać AfD poparcia, nie proponując rozwiązań, które i ona może poprzeć, a to przecież już samo w sobie jest przełamaniem kordonu sanitarnego czy też – jak chcą Niemcy – zapory ogniowej (Brandmauer) i może wysadzić z siodła każdą koalicję. Przy takiej dynamice oraz – powiedzmy wprost – charakterystycznym dla niemieckiej polityki braku pragmatyzmu i wyobraźni prędzej czy później partia Weidel jest po prostu skazana na bycie największą siłą polityczną w kraju i rządzenie.
Już się zresztą do tego przygotowuje. Weidel niedawno ogłosiła program, który poza kwestiami migracyjnymi zakłada powrót do energetyki nuklearnej, a także – co bardzo niepokojące dla Polski – zaopatrywanie się w gaz i ropę tam, „gdzie można je kupić najtaniej”, oraz uprawianie dyplomacji, która nie da się przez „podszepty wciągnąć w wojenne konfrontacje i będzie raczej jak uczciwy makler [ehrlicher Makler – powiedzonko Bismarcka] działać na rzecz pokoju”. To zaś sygnalizuje bardziej prorosyjską politykę. Jednocześnie jednak AfD, co jest pewnym novum, opowiada się za wzmocnieniem armii. Zaskakujące jest też to, o czym liderzy partii już nie mówią. Przestali mianowicie napomykać o wyjściu z EU i strefy euro, teraz – podobnie jak Marie Le Pen – zapowiadają, że w pierwszej kolejności będą próbować wspólnotę zreformować.
Obniżka podatków i mniejsze wydatki na politykę zagraniczną
Niewątpliwie, idąc za przykładem Trumpa, politycy AfD chcą też obniżyć podatki dla klasy średniej i przedsiębiorców oraz zmniejszyć wydatki na „miękką” politykę zagraniczną. Niemcy od lat, podobnie jak USA, słyną zaś z efektywnej publicznej dyplomacji i soft power prowadzonego za pomocą rozmaitych dotowanych przez rząd fundacji. Weidel twierdzi jednak, że dobrze zarządzane państwo nie „obdziela pieniędzmi całego świata i nie wydaje na ideologiczne lobby i utrzymanków (Günstige), by kupić ich posłuszeństwo”. Dla niemieckich fundacji dojście AfD do władzy może więc oznaczać to samo, co prezydentura Trumpa oznacza dla programu USAID i wspieranych przez niego organizacji.
Wydaje się, że to właśnie deregulacja i poluzowanie ciasnego, krępującego biznes kołnierza ideologicznego tak pociąga w programie AfD Elona Muska. A trzeba pamiętać, że jest to biznesmen, który w niemiecką gospodarkę zainwestował poważne pieniądze i płaci nad Renem pokaźne podatki. Jego mieszanie w niemiecką politykę nie bierze się więc znikąd.
Nie licząc teatralnego oburzenia, wszystkie strony sporu politycznego zgadzają się raczej, że Trump i Musk są zbyt poważnymi partnerami, by z nimi nie rozmawiać. W demonstrowaniu swojej proatlantyckości prześciga się, rzecz jasna, prawica. Friedrich Merz niedawno zaatakował w wywiadzie urzędującego ambasadora RFN w Waszyngtonie Andreasa Michaelisa, oskarżając go o działanie na szkodę państwa z powodu jego raportu, w którym ostro zaatakował on nowego prezydenta USA, a który to raport przeciekł w jakiś sposób do mediów. Zdaniem Merza posługiwanie się „językiem politycznego aktywisty” będzie tylko przeszkadzać w prowadzeniu w Waszyngtonie „pragmatycznych rozmów”.
Pragmatyzm w stosunku Trumpa i uciekanie od ostrej retoryki i wielkich słów wybrzmiały też podczas politycznej debaty pomiędzy Olafem Scholzem a Friedrichem Merzem. Ustępujący kanclerz mówił wtedy o „jasnych słowach i przyjacielskich rozmowach”. Równocześnie, zdaniem większości obserwatorów, ta debata zupełnie nie przypominała starcia bardzo nielubianego kanclerza z liderem opozycji. Panowie się nawzajem komplementowali. Scholz dziękował Merzowi za to, że dostrzegał pozytywy w polityce migracyjnej rządu. Analityk Instytutu Zachodniego dr Krzysztof Rak skomentował te wymiany, pisząc na platformie X, że najwyraźniej obaj politycy „uznali wynik wyborów za przesądzony” i przygotowują się do zawarcia koalicji.
To ich samozadowolenie jest bardzo niepokojące. Historia lubi bowiem robić niemieckiemu establishmentowi brzydkie psikusy. ©Ⓟ