Pożegnanie Waszyngtonu z porozumieniem klimatycznym tym razem może spowodować lawinę, która zatopi wysiłki związane z redukcją emisji gazów cieplarnianych.
„Ponury dzień”, „gargantuiczne reperkusje” albo cios w żołądek dla klimatu, „kula wyburzeniowa”, „demontaż”, „dewastacja” i „rzeź regulacji” będących schedą po prezydenturze Joego Bidena – to niektóre z określeń, które pojawiły się w amerykańskiej prasie w oczekiwaniu na rozpoczęcie drugiej kadencji rządów Donalda Trumpa.
Paryskie porozumienie klimatyczne
Jedno jest pewne: nowo zaprzysiężony prezydent dawno już zadeklarował, że po raz kolejny wypisze Amerykę z paryskiego porozumienia klimatycznego – umowy międzynarodowej, która w 2015 r. wyznaczyła nowe ramy światowym wysiłkom zmierzającym do zahamowania ocieplenia planety. I obietnicy raczej dotrzyma.
To w tym właśnie dokumencie niemal 200 krajów (poza gronem sygnatariuszy są dziś tylko trzy państwa: Iran, Libia i Jemen) wskazało jako swój cel utrzymanie średnich temperatur w granicach 2, a optymalnie 1,5 st. Celsjusza powyżej przeciętnej sprzed epoki przemysłowej. W nim też zobowiązały się one do raportowania swoich postępów i planów zmierzających do redukcji emisji gazów cieplarnianych.
Po raz pierwszy Trump zapowiedział wyjście z klimatycznego porozumienia w 2017 r. – i już wtedy wystawiło to na próbę wolę zaangażowania pozostałych graczy. Było tak mimo faktu, że z formalnego punktu widzenia ciążące na USA zobowiązania z Paryża wygasły na zaledwie półtora miesiąca. Choć prezydent zasygnalizował swoją intencję już w pierwszym roku prezydentury, mógł nadać bieg odpowiedniej procedurze ponad dwa lata później, po wygaśnięciu czteroletniego „okresu ochronnego” od przyjęcia umowy. A że pomiędzy notyfikacją w tej sprawie a właściwym wystąpieniem musiał minąć kolejny rok – moment usankcjonowania decyzji pokrył się niemal z wyborami zwycięskimi dla Joego Bidena, który w pierwszym dniu swojego urzędowania, 20 stycznia 2020 r., podpisał dekret o ponownym przyłączeniu się do porozumienia.
Na arenie międzynarodowej puste (w praktyce, jeśli nawet nie formalnie) miejsce po USA – które za rządów Obamy odegrały rolę głównego akuszera umowy z Paryża – starały się, z różnym skutkiem, wypełnić Unia Europejska, Chiny i najambitniejsze kraje rozwinięte. W 2018 r. Konferencja klimatyczna w Katowicach (COP24) zdołała uzgodnić wspólne zasady wdrażania porozumienia paryskiego, tzw. Katowice Rulebook. Fiaskiem zakończył się z kolei kolejny szczyt w Madrycie, gdzie w większości kluczowych kwestii kompromisu nie udało się osiągnąć mimo przedłużenia negocjacji, a w roli głównych „szwarccharakterów” obsadzono Australię, Brazylię i USA.
Dekarbonizacja w Stanach Zjednoczonych
Kluczowe okazało się jednak co innego: globalna zielona transformacja była wtedy na fali wznoszącej i wydawało się, że żadna stolica, nawet tak znaczący dla globalnego bilansu jak Waszyngton, nie jest w stanie jej zatrzymać. I rzeczywiście, okraszone czasem retoryką sceptycyzmu wobec zmiany klimatu pożegnanie z globalną umową i ofensywa deregulacji (według wyliczeń „Washington Post” łącznie wycofano lub ograniczono ponad 120 przepisów i norm chroniących środowisko) forsowana przez Biały Dom nie zmieniły w pełni trendu nawet w samych Stanach Zjednoczonych. Kurs na dekarbonizację w znacznej mierze utrzymano – po części siłą rozpędu, wspieraną przez firmy, rynek kapitałowy, znaczną część władz stanowych i lokalnych, po części za sprawą spowolnienia gospodarczego związanego z pandemią koronawirusa.
A i retoryka pierwszej administracji Trumpa nie była na tak ostrej kontrze wobec polityki klimatycznej. Ogłaszając wyjście z porozumienia paryskiego prezydent zapewniał, że USA „pozostaną najczystszym i najbardziej przyjaznym dla środowiska krajem na świecie”, a jego dyplomaci deklarowali, że nowy kurs Ameryki ma być pragmatyczny, łącząc rozwój i innowacyjność gospodarki z redukcją emisji i bezpieczeństwem energetycznym.
W momencie gdy Trump opuszczał Biały Dom, ślad węglowy amerykańskiej gospodarki wynosił ok. 4,7 mld ton CO2 i był o ponad 10 proc. niższy niż w momencie rozpoczęcia jego prezydentury. Spadał również udział paliw kopalnych w miksie energetycznym USA. Przyspieszył zwłaszcza proces wycofywania z eksploatacji mocy węglowych w energetyce – mimo zapowiedzi Trumpa dotyczących odrodzenia tego sektora.
Tym razem – komentatorzy są dość zgodni – większych podstaw, żeby oczekiwać od nadchodzącej administracji samoograniczenia lub braku spójności, a od świata wzmożonej determinacji, nie widać. Pytanie, na ile zdecentralizowany amerykański system polityczny i gospodarka będą gotowe ulec naciskom na zmianę kursu, w znacznej mierze stawiając pod znakiem zapytania swoje dotychczasowe zobowiązania i strategie, pozostaje oczywiście otwarte. Nie ma jednak wątpliwości, że w kampanii Trump postawił jednoznacznie na hasło „drill, baby, drill” – obietnicę naftowego i gazowego eldorado, zmasowanej ofensywy produkcyjnej, która zapewnić ma Amerykanom niskie ceny, a ich koncernom dominację na kluczowych rynkach eksportowych – i klimatyczny negacjonizm. Jeszcze na ostatniej prostej przed zaprzysiężeniem prezydent-elekt zapowiedział całkowite zatrzymanie inwestycji w energetykę wiatrową, a jego otoczenie skutecznie wymogło, posługując się groźbami postępowań antykartelowych, na czołowych amerykańskich bankach (JP Morgan, Citigroup, Bank of America, Morgan Stanley, Goldman Sachs i Wells Fargo) wycofanie się z międzynarodowej koalicji sektora finansowego na rzecz neutralności klimatycznej. W znacznej mierze zdemontowane mają zostać też mechanizmy wsparcia zielonych inwestycji ustanowione przez poprzedników. A wiele wskazuje, że administracja Trumpa szykuje się na otwartą wojnę z „klimatyczną mistyfikacją”, nie poprzestając na własnym podwórku. Nie zamierza także stronić na tym froncie od stosowania instrumentów ofensywnej polityki handlowej.
USA wypiszą się z umowy klimatycznej?
Łatwiejsza niż za pierwszym razem będzie procedura wypisywania USA z umowy klimatycznej. Okres ochronny już nie obowiązuje, a to oznacza, że Ameryka, drugi co do wielkości globalny emitent gazów cieplarnianych, znajdzie się – na czas nieokreślony – poza globalnym porozumieniem już po roku od jej wypowiedzenia. W zapleczu Trumpa są też zwolennicy pójścia o krok dalej: wypowiedzenia ramowej konwencji, która stanowi fundament całego dorobku prawnego ONZ w dziedzinie ochrony klimatu. Taki ruch – jeśli Biały Dom uzyskałby dla niego poparcie Senatu – mógłby okazać się dużo trudniejszy do cofnięcia dla ewentualnych następców.
Według sceptyków efektem działań Trumpa – tak prognozuje w jednej z analiz choćby Instytut Brookingsa – będzie izolacja Ameryki, ograniczenie jej wpływu na globalną politykę klimatyczną i przekazanie politycznej pałeczki lidera w tej dziedzinie innym krajom, przede wszystkim Chinom. Ale trudno nie zauważyć, że trumpistowska kontrrewolucja nastąpi w realiach – mówiąc najdelikatniej – słabnącego w wielu krajach entuzjazmu wobec polityk klimatycznych i narastającej rywalizacji gospodarczej, co sprawia, że nietrudno wyobrazić sobie, że w ślad za USA na drogę wyjścia z porozumienia zdecydują się także inni. A być może – jak wskazują inni komentatorzy – także część deklaratywnych zwolenników ochrony klimatu (choćby ci w Pekinie) chętnie skorzysta z okazji, by zdjąć z siebie rygory wynikające z wielostronnych porozumień (czego nie należy utożsamiać porzuceniem kursu na transformację energetyczną). Niemal pewne wydaje się zaś, że nie znajdą się chętni, by z entuzjazmem brać na siebie obciążenia – w zakresie redukcji emisji , ale i pomocy dla krajów Globalnego Południa – wynikające z ewentualnego wycofania się USA z konwencji klimatycznej.
Próby oszacowania następstw wyjścia USA z porozumienia paryskiego podjęła się w zeszłym roku dwóch niemieckich ekonomistów, Mario Larch i Joschka Wanner. Z ich modelowania, którego wyniki opublikowało czasopismo „European Economic Review” wynika, że może ono przyczynić się do zneutralizowania efektów nawet ponad 1/3 redukcji emisji, więcej niż analogiczny ruch ze strony Chin (zniwelowałby skutki klimatyczne ok. 24 proc. redukcji) czy UE (ok. 23 proc.).