Liberalizację zasad wymiany handlowej zawsze oceniamy pozytywnie. Umowa z rynkami Mercosuru to krok w dobrą stronę, bo otwiera europejskim producentom drzwi do prawie 300 mln potencjalnych konsumentów. Nie rozumiem obaw, jakie zgłaszają niektóre branże czy kraje. Doświadczenia z poprzednio zawieranych umów pokazują, że tego typu porozumienia pobudzają handel, a więc i produkcję. Zbliżone argumenty podważające opłacalność umowy podnoszone były chociażby przy porozumieniu handlowym z CETA. Po pięciu latach obroty handlowe między UE a Kanadą wzrosły o 30 proc., a unijny eksport – o 26 proc., a i tak umowa z CETA funkcjonuje w okrojonym wymiarze, bo nie wszystkie kraje ją ratyfikowały. Beneficjentem tego porozumienia była m.in. polska branża drzewna. Podobnie wyglądają obserwacje ekonomistów po wejściu w życie umowy handlowej z Japonią – po trzech latach unijny eksport na tamten rynek wzrósł o 14 proc., a całe obroty o 9 proc.
Przede wszystkim polski przemysł odzieżowy, bo obecnie cła na te towary wynoszą aż 35 proc., a będą stopniowo obniżane do 0 proc. Wzrost popytu powinni odnotować też przemysł motoryzacyjny i nasi producenci części, a także producenci maszyn, np. budowlanych, bo pojawi się większe zapotrzebowanie nie tylko bezpośrednio z Ameryki Południowej, lecz także z Niemiec. Umowa handlowa z Mercosurem to też szansa dla rozwoju transportu morskiego, co podnosi nawet Ministerstwo Rolnictwa, krytycznie nastawione do całości umowy. Jednocześnie zyskać powinny przedsiębiorstwa w swojej działalności wykorzystujące m.in. lit, nikiel czy żelazo, na które zostaną obniżone podatki wywozowe i zostaną zlikwidowane ograniczenia wywozowe z państw Mercosuru, które przecież są jednymi z największych światowych wydobywców tych rud. Umowa przewiduje też zniesienie ceł na wyroby chemiczne oraz farmaceutyczne.
Najmocniej tę kwestię podnoszą Polska i Francja. To o tyle dziwne, że to dwa kraje, które mają mocno rozwinięty przemysł przetwórstwa spożywczego i dla nich otwarcie 260-milionowego rynku oraz dostęp do tanich surowców rolnych powinny być korzystne. Częściowo rozumiem obawy o napływ tańszych produktów rolnych z tamtego kierunku, natomiast część z nich w Europie i tak nie jest produkowana, więc nie będzie konkurencji. Poza tym import z Ameryki Południowej będzie wciąż reglamentowany przez kontyngenty ilościowe, np. mięsa, a ponadto – jeśli pojawią się zakłócenia – KE będzie mogła użyć mechanizmu wstrzymania importu. Podobnie zresztą będzie to działać w drugą stronę – eksport z Europy też będzie podlegał reglamentacji. Różnica na korzyść Europy jest jednak taka, że to producenci południowoamerykańscy będą musieli podnosić jakość – i koszt – swojej produkcji, by spełnić europejskie normy fitosanitarne.
Porozumienie daje szanse obu stronom. Umowa nie tylko dotyczy liberalizacji ceł na towary, lecz także zakłada zniesienie barier administracyjnych. To pobudzi przepływ kapitału i technologii, głównie w kierunku Ameryki Południowej. Europejskie firmy mogą liczyć na szerszy dostęp do przetargów publicznych, czego efektem będzie wzrost inwestycji bezpośrednich. Taki efekt obserwujemy przy okazji umowy UE–Japonia – zainteresowanie japońskich firm inwestycjami w Europie znacznie wzrosło.
I tak, i nie. Mówimy bowiem o umowie handlowej negocjowanej od ponad 20 lat, więc pierwotną intencją tego porozumienia na pewno nie było budowanie sojuszu przeciw Chinom, które wtedy nie miały takiej mocnej pozycji jak obecnie. Natomiast dziś widzimy, że Pekin rzuca rękawicę USA i Europie w kwestii obecności na globalnych rynkach i rzeczywiście porozumienie UE–Mercosur może być pewną przeciwwagą. Dotyczy to m.in. chińskich inwestycji publicznych w Ameryce Południowej i pewnego uzależniania gospodarczego krajów Mercosuru od Pekinu. Ponadto Brazylia jest członkiem BRICS, więc jeśli udałoby się ją chociaż częściowo przeciągnąć na stronę świata zachodniego, byłby to dodatkowy plus tej umowy. ©℗