Anacostią w Waszyngtonie straszy się niegrzeczne dzieci. Mieszkańcy zacisznych dzielnic z północy i zachodu miasta rzadko zapuszczają się na drugą stronę rzeki, choć w linii prostej to ledwie dwie mile za Kongresem. Wypady tam wspominają w stylu bohatersko-kombatanckim, a to uciekli spod gradu kul, a to zagubili się i szczęśliwie odnaleźli po zmroku, a to zza samochodowej szyby widzieli szamotaninę lub policyjny pościg. Rzut oka na statystyki i nawet można w to uwierzyć, afroamerykańska dzielnica ma problem z przestępczością – porachunki gangów, kradzieże, rozboje czy strzelaniny są tu na porządku dziennym. Sama stolica doskonale pokazuje więc szerszy problem w USA, Amerykę „kilku prędkości”, pełną nierówności, przeobrażeń i napięć. Bo tuż za Kapitolem mamy po prostu zapomniane miejsce, takie, o którym w przewodniku się nie wspomina, obce nawet dla samych mieszkańców stolicy.
– To nie jest tajemnica. Nikt nie chce jechać na patrol na Anacostię. To tam musimy sięgać najczęściej po broń – relacjonuje DGP waszyngtoński policjant Derrick Barton. Postawny czarnoskóry mężczyzna uzbrojony jest po zęby, przy swoim radiowozie w centrum miasta zamaszyście gestykuluje, przydzielając zadania swoim kolegom, mówi głośno i pewnie. Dla większości nastolatków na Anacostii nie jest jednak żadnym wzorem. – Tak, spotykam się tam z wyzwiskami, mówią, że się sprzedałem, że jestem zdrajcą. Pytają mnie, dlaczego wstąpiłem do policji i jak się z tym czuję – przyznaje. Służba w policji nie cieszy się dobrą opinią w dzielnicy, tego lata mieszkańcy organizowali tu nawet obywatelskie warsztaty „jak się bronić przed policją”.
Anacostia oficjalnie to jedynie kilka ulic, ale zwyczajowo w Waszyngtonie mówi się tak na wszystkie tereny Dystryktu Kolumbii na wschodnim brzegu rzeki. Jest dzielnicą afroamerykańską, bo po zniesieniu segregacji biali w większości wyjechali na przedmieścia, a do wstrząsanej przez lata rasowymi starciami Anacostii sprowadzali się wypierani z centrum miasta czarnoskórzy.
Dystrykt Kolumbii od samego początku był zamieszkany przez liczną społeczność afroamerykańską. Przydomek „czekoladowego miasta” uzyskał w drugiej połowie lat 50., gdy stał się pierwszą większą aglomeracją w Stanach Zjednoczonych z przewagą czarnoskórych mieszkańców. Do dziś stanowi ważny ośrodek afroamerykańskiej kultury. To tu przed Mauzoleum Abrahama Lincolna w 1963 roku Martin Luther King wygłosił historyczne przemówienie ze słowami „I have a dream”. W klubach do rana szalało się do go-go, czarnej, waszyngtońskiej odmiany funku. Z szacunkiem odnosiło się do Fredericka Douglassa, zmarłego w amerykańskiej stolicy XIX-wiecznego działacza społecznego, który po ucieczce z niewoli stał się przywódcą ruchu abolicjonistów.
W ostatnich latach, przy zmieniającej się demografii Waszyngtonu, stary obraz miasta coraz częściej bywa tylko wspomnieniem. Według ostatnich rządowych danych jedynie około 40 proc. mieszkańców stolicy USA to Afroamerykanie. Szacuje się, że w ciągu dekady Dystrykt Kolumbii mogło opuścić nawet 40 tys. czarnoskórych rodzin. Główną przyczyną są rosnące ceny domów i czynszów. Waszyngton przyciąga urzędników oraz „młodych profesjonalistów” z całego świata, którzy windują ceny. A czarnoskórzy często nie wytrzymują kapitałowej konkurencji, wyprowadzają się. I już nigdy nie wracają.
Albo wracają, ale tylko raz do roku, na jesienne święto w dzielnicy Capitol Hill, tuż na wschód od Kapitolu, gdzie kultywowana jest coroczna tradycja meczu futbolu amerykańskiego. Zjeżdża tu wtedy mnóstwo Afroamerykanów wychowanych w dzielnicy. Wtedy nad grillem koło boiska toczą się rozmowy o sporcie i dobrych starych czasach, z głośników leci rap, soul i R&B. Wielu z widzów nostalgicznie chciałoby, by gentryfikacja dokonywała się bez konieczności wypychania lokalnych czarnych społeczności. Ale fakty są nieubłagane, ulice „U” i „H” czy dzielnice Columbia Heights (nieopodal polskiej ambasady) lub Shaw (koło Uniwersytetu Howarda), kiedyś ważne afroamerykańskie ośrodki, to teraz modne wielokulturowe miejsca do wyskoczenia na lunch czy nocną imprezę, w większości nie w „czarnym stylu”.
Przeciwległy brzeg rzeki pozostaje mniej popularny. Muzeum Anacostii przypomina miejsce na końcu świata, z przystanku metra idzie się tu prawie godzinę. W środku nie ma żadnego gościa. Dwóch strażników, dwie znudzone i schowane za smartfonami dwudziestolatki za recepcją, zdziwione, że w budynku pojawił się ktokolwiek. Celem muzeum nie jest jednak przyciąganie ludzi z centrum miasta, a edukowanie uczniów z pobliskich szkół, którzy przychodzą tu na warsztaty i tymczasowe wystawy. Tematami przewodnimi bywa żywność, akcent często kładzie się na zdrowie. Nie był to przypadek, bo o pełnowartościowe posiłki na Anacostii nie jest łatwo, mieszkańcy narzekają na niedostatki sklepów oraz restauracji. O dzielnicy mówi się, że jest żywieniową pustynią. Są też wystawy poświęcone mieszkalnictwu, sprawie wzbudzającej w roku wyborczym wyjątkowe kontrowersje. Dostęp do tanich domów, podobnie jak w innych amerykańskich miastach, uznawany jest w Waszyngtonie za sprawę, gdzie jak na dłoni objawia się strukturalny rasizm i kapitałowe wykluczenie mniejszości.
– W XIX w. to były głównie farmy, do tego jeden fort z czasów wojny secesyjnej. Przez lata dzielnica pęczniała demograficznie, dochodziło do wielu zmian. Zasadzono drzewa, nie widać więc tak dobrze jak kiedyś centrum Waszyngtonu, pomnika Waszyngtona i Kongresu – tłumaczy DGP Oliver Murphy ze Służby Parków Narodowych, zarządzający muzeum Fredericka Douglassa. To willa Cedar Hill, położona na wzgórzu na Anacostii, wokół której posadzono kwitnące tu w marcu magnolie. Stąd Douglass, przez dwa lata ambasador USA na Haiti, chodził na wiece polityczne. Rozmówca naszej gazety opowiada, że dawny właściciel tego domu i doskonały mówca starał się walczyć ze stereotypami dotyczącymi afroamerykańskich mężczyzn. Zawsze chodził w wykrochmalonej koszuli, dla sylwetki codziennie ćwiczył, w politycznych dysputach starał się powstrzymywać emocje. W willi w głównym pokoju abolicjonista powiesił obraz przedstawiający szekspirowskiego Otella, czarnoskórego Maura, uznawał ją za pierwszą pozytywną postać czarnego w „białej” literaturze. – Douglass to człowiek o szerokich horyzontach i doskonały wzór dla dzielnicy i szerzej – kwituje Murphy.
Przed wyborami Trump–Harris, ekscytującymi cały świat, Anacostii daleko było do politycznego wzburzenia, nie widać tu było wielu plakatów politycznych, w tym Kamali Harris, więcej było tych kandydatów mniejszych partii. Cztery lata temu, gdy w Waszyngtonie trwały gwałtowne protesty, mieszkańcy również byli oburzeni głośnym zabójstwem przez policję George’a Floyda, ale nie uczestniczyli licznie w antyrasistowskich demonstracjach przed Białym Domem. Natomiast z powodu lokalnych spraw przed dzielnicowym komisariatem regularnie do dziś zbiera się tłum, nierzadko dochodzi do rękoczynów, zdarza się, że w ruch lecą kamienie. Tam pojawiają się zielono-czerwono-czarne flagi. To barwy Afroamerykanów, zielony oznacza ziemię, czerwony krew, a czarny kolor skóry.
Mieszkańców Anacostii irytuje to, że reszta miasta uważa, że ich dzielnica przypomina strefę wojny. W końcu przestępczość spada, szkoły dostają granty, powoli rewitalizowane jest nadbrzeże, a gdy sprzyja pogoda, nie brakuje koncertów czy ulicznych festiwali „czarnej dumy”. Ostatnie lata, przy wsparciu federalnym, koło przystanku metra powstały nowe butiki sztuki, takie, których nie powstydziłyby się inne waszyngtońskie dzielnice czy eleganckie pośredniaki. Do nietypowych lokalnych atrakcji należy wielkie, mierzące prawie sześć metrów wysokości krzesło, kiedyś noszące zaszczytny tytuł największego na świecie. Niestety, w latach 90. zostało prześcignięte przez podobne instalacje ze Szwajcarii oraz Wielkiej Brytanii.
Waszyngton przez ostatnie 20 lat wykonał duży postęp, walcząc z przestępczością, pozbył się łatki „stolicy morderstw” – jak był nazywany w latach 90. – stając się miastem na wskroś tolerancyjnym, otwartym na przybyszy z całego świata. Następstw segregacji i rasowego podziału nie da się jednak nie zauważyć. Miasto można podzielić na wschód i zachód od ulicy Szesnastej, rozpoczynającej się od Białego Domu. Na zachód są bezpieczne, urocze jak z filmu i w lwiej części białe osiedla. Im dalej na wschód, tym większa przestępczość, tym więcej mniejszości i migrantów. Wyłom stanowi słabo zaludnione centrum z budynkami rządowymi, rozległymi Narodowymi Błoniami, pomnikiem Waszyngtona i Mauzoleum Abrahama Lincolna. Tam za dnia tłoczą się turyści, ale wieczorami i nocami jest pusto, przechadzają się tylko pojedynczy bezdomni oraz policjanci.
W związku z tym że mieszkańcy Dystryktu Kolumbii nie mają pełnego czynnego prawa wyborczego do Kongresu w Waszyngtonie, popularnością cieszą się postulaty, by to właśnie ze ścisłego malowniczego centrum wydzielić obszar stołeczny, a z pozostałych części miasta utworzyć kolejny stan. Zwolennicy takiego kroku wskazują, że Dystrykt Kolumbii ma więcej mieszkańców niż Vermont czy Wyoming i odprowadza więcej podatków federalnych od tych stanów. W ramach protestu wieszają w przydomowych ogródkach flagi USA nie z 50 gwiazdkami, a z 51, także w Anacostii. Wśród nich nie brakuje Afroamerykanów, którzy są przekonani, że na drodze Waszyngtonu do pełnoprawnej części federacji stawał rasizm, to, że to właśnie oni w ostatnich latach stanowili w mieście większość.
W mieście o najwyższej średniej pensji w USA, pełnym lobbystów, topowych analityków i cynicznych urzędników sama Anacostia jest pomijana. Nie bywają tu turyści, nie przychodzą jeść politycy. Rytmu dnia nie wyznaczają tutaj plotki z Kapitolu czy Białego Domu, ale rzucanie z sąsiadami na chodniku kostką do gry czy myśli, jak zapłacić czynsz, kredyt czy zaległe podatki. Albo jak uciec tam, gdzie jest taniej. Czy po prostu kupić coś na przeżycie czy ubarwienie kolejnego dnia. – Jak usłyszysz strzały, to nie bój się. To będą fajerwerki, a nie strzały, lubimy je – śmieje się do mnie jedna z dziewczyn. Podobno najpiękniej wyglądają tu 4 lipca, w Dzień Niepodległości. Podziwia się je wtedy z lokalnych pagórków, na tle podświetlonego pocztówkowego pomnika Waszyngtona, który po drugiej stronie rzeki wydaje się jakby z innego miasta. ©℗