Niezależne od tego, kto ostatecznie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, zastanie społeczeństwo głęboko podzielone. Pod wieloma względami, jak pokazują badania, najbardziej w historii. Amerykanie niechętnie wychodzą ze swoich baniek, nie za bardzo chcą mieć nawet za sąsiadów osoby o przeciwnych poglądach, straumatyzowani szturmem na Kongres z 6 stycznia 2021 r. powszechnie obawiają się wybuchu przemocy czy zamieszek na tle politycznym. Z roku na rok wyparowuje zaufanie do instytucji publicznych, a różnice w deklarowanych poglądach największe są u młodego pokolenia. Jak ostrzega m.in. Lilliana Mason, politolog Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa, problem różnego postrzegania czy interpretowania tych samych faktów tylko narasta. Gdy spojrzeć na mapę, to główna linia podziału biegnie między prowincją a miastem. Republikanie od dobrych kilku wyborczych cyklów są partią ludową, białych spoza wielkich ośrodków. Demokraci to ośrodki akademickie, największe aglomeracje, mniejszości.
– Build Back Better, Heal the Soul of the Nation, Our Best Days Still Lie Ahead – z takimi hasłami po Biały Dom w 2020 r. startował z sukcesem Joe Biden. Cztery lata później nie ma śladu optymizmu, z ostatniego przedwyborczego badania Ipsos wynikało, że aż 78 proc. Amerykanów twierdzi, że kraj zmierza w złym kierunku. Największe zaniepokojenie dotyczy sytuacji gospodarczej, w szczególności wzrostu cen, mimo że inflacja nie przekracza w USA obecnie 3 proc., a bezrobocie to nieco ponad 4 proc. (inflacja w USA osiągnęła rekordowy poziom 9,1 proc., w czerwcu 2022 r., najwyższy od 40 lat). Ze wszystkich badań wynika, że ekonomia była dla elektoratu sprawą najważniejszą przy decyzji wyborczej i zostawia na dalszych pozycjach imigrację, aborcję czy politykę zagraniczną.
Po zaprzysiężeniu, które odbędzie się 20 stycznia przed Kapitolem, głównym wyzwaniem dla prezydenta w polityce wewnętrznej będzie więc gospodarka, poprawienie nastrojów klasy średniej. Spodziewać się można wprowadzania federalnych programów zmierzających do stabilizacji cen oraz nakładania ceł ochronnych na amerykański przemysł, a także zniesienia podatków od powszechnych i wysokich w USA napiwków, co jest w programie obojga kandydatów. Przedmiotem zwiększonego zainteresowania nowego przywódcy powinno być też mieszkalnictwo. Miasta takie jak San Francisco, Los Angeles, Nowy Jork czy Boston notują rekordowe ceny mieszkań, co sprawia, że coraz więcej osób, szczególnie młodych, nie może pozwolić sobie na kupno czy wynajem. W skali kraju niedobór mieszkań sięga kilku milionów, sytuację pogorszyła pandemia, która spowodowała przerwy w budowie i wzrost kosztów materiałów budowlanych.
– Nie ma poczucia, że są równe szanse, że istnieje redystrybucja. Ludzie boją się też o swoje miejsca pracy. Obawiają się, że zabiorą je im migranci. W Detroit krzyczeli na mnie przedstawiciele afroamerykańskich związków zawodowych przemysłu motoryzacyjnego. Mówili „jak możesz popierać migrację?”. Tymczasem migranci zapewniają nam rozwój, dzięki nim gospodarka się kręci, są pieniądze na samochody. Miejsca pracy w przemyśle tracone są z innych powodów, automatyzacji, nieuczciwych praktyk Chin – mówi DGP John Austin, ekspert Brookings Institute. Za Bidena wsparcie federalne dla przemysłu zasadzało się o wielomiliardową ustawę infrastrukturalną. Jednak nowe miejsca pracy często wymagają innych kwalifikacji, co sprawia, że konieczne jest kształcenie i przekwalifikowanie pracowników, prócz infrastruktury potrzeba też akcentu na instytucje. – Większość z nas, gdyby tylko miała taką możliwość, nie zmieniałaby miejsca zamieszkania w poszukiwaniu pracy. To nie jest naprawdę tak, że ludzie chcą opuszczać Flint w Michigan i jechać do Nashville w Tennessee. Dlatego należy inwestować w edukację, system ochrony zdrowia, instytucje publiczne w dawnych przemysłowych miastach. Należy stworzyć możliwości tym, którzy chcą tam zostać, czyli większości – dodaje rozmówca DGP.
Migracja, a głównie kryzys na przeciążanej granicy południowej, była przez całe cztery lata problemem, którego administracja Bidena nie potrafiła skutecznie do końca rozwiązać. Mimo szczegółowych rozmów między Białym Domem a Kongresem na temat szerszej ustawy migracyjnej republikanie nie zgodzili się na przeprowadzenie żadnych poważniejszych zmian. Będzie to kwestia, którą odziedziczy nowy Kongres oraz nowy prezydent. Pomysł na rozstrzygnięcia będzie zbiegiem dwóch okoliczności – tego, kto zostanie gospodarzem Białego Domu, oraz tego, jak rozłożą się głosy na Kapitolu. Wiadomo, że dla demokratów priorytetem będzie ścieżka do obywatelstwa dla milionów przebywających już w USA i uproszczenie procedur azylowych; dla republikanów dofinansowanie służb granicznych, wzmocnienie kontroli oraz deportacje, choć nie jest do końca wiadomo, jak miałyby przebiegać i kogo dokładnie powinny dotyczyć. Po prawej stronie nie brak głosów, że obecne komunikaty o deportacjach to jedynie retoryka wyborcza.
Z pewnością w pierwsze miesiące prezydentury media dokładnie będą sprawdzać sytuację na granicy, czy liczby spadają, czy służby graniczne działają sprawnie, czy nie dochodzi do kryzysu humanitarnego. Skala wyzwania wciąż jest ogromna, choć ostatnio liczby spadają. Obecnie na południu USA straż graniczna odnotowuje ok. 50 tys. „spotkań”, jak formalnie to się określa, z migrantami rocznie. Daleko więc do rekordowego grudnia 2023 r., gdy było ich ponad pięciokrotnie więcej, ponad ćwierć miliona. Wielkie inwestycje w zabezpieczenie granicy, czyli słynne mury czy próby wdrożenia nowoczesnych technologii, takich jak drony, to jedynie rozwiązanie doraźne. Po obu stronach amerykańskiego sporu politycznego istnieje zgoda, że końcowo konieczna jest szersza reforma azylowa, różnica w tym, w jakim powinna pójść kierunku. ©℗