Po dwóch próbach zamachu na Donalda Trumpa zorganizowanie z nim spotkania w miejscu publicznym to nie lada wyzwanie. Kandydat republikanów do listopada będzie się prawdopodobnie ograniczać jedynie do wieców, ogłaszanych z minimum kilkudniowym wyprzedzeniem i zabezpieczanych skrupulatniej niż do tej pory przez mierzące się z krytyką Secret Service.

Przy tak napiętej atmosferze spontaniczność, bezpośredni kontakt z wyborcami i publiczne wydarzenia nie są zalecane przez amerykańskie służby. O rozmowę z byłym prezydentem oczywiście można zabiegać, ale najlepiej jeśli odbędzie się ona w nowojorskim Trump Tower lub rezydencji we florydzkim Mar-a-Lago, czyli miejscach doskonale znanych służbom, takie gdzie łatwiej zapewnić bezpieczeństwo.

Właśnie „sprawy bezpieczeństwa” są nieoficjalnie jednym z powodów, dla których Trump odwołał swój udział w niedzielnej ceremonii odsłonięcia pomnika Solidarności w Narodowym Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Doylestown pod Filadelfią (pod otwartym niebem). W tej lokalizacji, nazywanej amerykańską Częstochową, spotkania z prezydentem Andrzejem Dudą zatem nie będzie (ceremonia odbyła się po zamknięciu naszego numeru). Czy dojdzie do niego w innych okolicznościach? To, jak słyszymy, nie jest wykluczone. Polski prezydent pozostanie w USA do środy, biorąc udział w debacie generalnej 79. sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku. Trump w poniedziałek lub wtorek może się pojawić się w „Wielkim Jabłku”.

Byłoby dobrze, gdyby do spotkania doszło. 78-latka za faworyta wyborów nie raczej nie da się uznać, jednak ma on spore szanse na powrót do Gabinetu Owalnego. Możemy się zżymać, ale taka jest polityczna rzeczywistość u naszego najważniejszego sojusznika, dziecinne zatem byłoby obrażanie się na okoliczności. Traktowanie Trumpa jak trędowatego nie przyniesie Polsce niczego dobrego, warto z nim utrzymywać kontakty, przekonywać do swoich racji. Ponadto, nawet jeśli nowojorczyk prezydentem nie zostanie, to republikanie nie znikną nagle z planszy, nie przestaną być wpływowi. Więcej, wysoce prawdopodobne, że od stycznia osiągną większość w Senacie, a to oznacza, że będą mieli do powiedzenia więcej niż przez ostatnie lata. Polską racją stanu jest więc przeciwdziałanie wpadaniu przez nich w tendencje izolacjonistyczne czy w nadmierną fascynację Viktorem Orbánem. Nie wypada, by lider regionu oddał kontakty z wielką amerykańską partią walkowerem, nie lobbował w swojej sprawie, nie zabezpieczał się na każdą możliwość.

Waszyngton i demokraci nie obrażą się na Polskę. Głównie dlatego, że mamy solidny glejt w postaci rządu Donalda Tuska, a na czele MSZ-u Radosława Sikorskiego utrzymującego bliskie relacje z demokratami i otoczeniem Kamali Harris. Gdy wygra Kalifornijka, to Sikorski będzie mógł się mocno odciąć od działań Dudy i powiedzieć, zresztą zgodnie z prawdą: „to nie my, nasz rząd z Trumpem się nie bratał”. Niemożliwe, by Polsce groziły jakiekolwiek poważniejsze konsekwencje. A gra na dwa fortepiany to optymalna polityka Warszawy. W przeszłości nie było tak kolorowo, w 2020 roku rząd PiS-u lekkomyślnie postawił wszystko na Trumpa, który wybory przegrał. Przez pierwsze miesiące prezydentury Joego Bidena między Warszawą a Waszyngtonem wiało chłodem.

Zapewne spotkanie Duda–Trump stanowiłoby jakiegoś rodzaju ingerencję w kampanię prezydencką w USA. Ale to nie jest – wbrew temu, co piszą niektórzy komentatorzy – grzech śmiertelny. To bardziej waszyngtońska codzienność. Wiemy przecież, że Binjamin Netanjahu grał przeciwko Barackowi Obamie i Joemu Bidenowi, a Justin Trudeau przeciwko Trumpowi. Odgraniczyć dyplomacji od polityki i kampanii się nie da, a my musimy być obecni przy stole i nie ma co dzielić obecnych tam na trędowatych i cywilizowanych. Patrzymy na to, kto jest wpływowy i od kogo zależeć mogą losy Polski. Korzystajmy z momentu, gdy po obu stronach politycznego sporu w USA pojawiło się przekonanie, że wyborcy o polskim pochodzeniu mają znaczenie. ©℗