Łatwo dawał się prowokować (licytacja na temat tłumów na wiecach), ordynarnie kłamał (gdy mówił, że demokraci opowiadają się za aborcją dzieci już po ich narodzinach), rozwodził się nad absurdalnymi teoriami spiskowymi (gdy stwierdził, że migranci w Springfield w Illinois jedzą koty i psy). To maska gorsza nie tylko dlatego, że takie komentarze są po prostu paskudne i po tylu już latach nudne i przewidywalne. Jest gorsza, bo to dla niego fatalna strategia wyborcza. Tak więc dla tych, którzy kibicują Trumpowi, debata nie przyniosła dobrych wiadomości. Republikanin znów skręca w radykalizm, znów próbuje się wybijać na negatywnych emocjach, co ostatnimi czasy nie przynosiło mu politycznych zwycięstw.
Trump w całej swojej karierze politycznej na przemysłową skalę stosuje prosty zabieg, nazywany w USA „dog whistle”, czyli gwizdaniem na psa. Polega on na użyciu w politycznym przekazie zakodowanego języka, by zdobyć poparcie określonej grupy bez wzbudzania sprzeciwu wśród innych. Nazwa koncepcji pochodzi od ultradźwiękowych gwizdków dla psów, które są słyszalne dla czworonogów, ale nie dla ludzi. Już hasło „Make America great again” (Przywróćmy wielkość Ameryce) jest takim naprowadzeniem, pośrednim odwołaniem do pastelowych lat 50. XX w., okresu powojennego dobrobytu, suburbanizacji i wzrostu klasy średniej. Przed rewolucją seksualną i rozwojem ruchu praw obywatelskich. Przed Civil Rights Act z 1964 r., zakazującym segregacji w miejscach publicznych, dyskryminacji przy zatrudnieniu i ułatwiającym egzekwowanie prawa wyborczego przez mniejszości. Niby MAGA jest niewinna, ale wiadomo, o co chodzi: chodzi o stary porządek.
„Dog whistle” u Trumpa zaczęło się od kwestionowania miejsca narodzin Baracka Obamy (Hawaje) oraz jego religii (protestant). Wypowiadając się o demokracie, nowojorczyk niemal za każdym razem mówi o nim „Barack Hussein Obama”, intencjonalnie używając jego drugiego imienia, czego nie czyni w przypadku innych osób. Do dziś powiela popularne teorie spiskowe, zabezpieczając się przed oskarżeniami o kłamstwo deklaracjami: „słyszałem to w telewizji”, „tak mówili mi zaufani ludzie”. Tak robi też w przypadku viralowych już „kotów i psów”, rzekomo jedzonych przez migrantów. Tym razem jednak chyba poszedł o krok za daleko i więcej na tym straci, niż zyska. Fundamentalne pytanie współczesnych amerykańskich wyborów prezydenckich dotyczy tego, czy lepiej mobilizować swój żelazny elektorat, czy iść po wyborców środka, umiarkowanych, po prostu sceptycznych wobec twardego podziału na obozy Trump i anty-Trump.
Teorie są różne. Mało która w tym cyklu wyborczym postuluje jednak oddanie walkowerem wyborców niezależnych. Tacy są, warto o nich zabiegać, o czym świadczy wynik Nikki Haley w republikańskich prawyborach. Faktem jest, że Trump w trakcie wakacji próbował łagodzić przekaz, wysyłał sygnały, że w tych wyborach interesuje go też środek, że chce walczyć o przedmieścia, wśród kobiet, wśród mniejszości. Skupić się na gospodarce, bo tutaj słupki wyglądają dla niego dobrze. A w sprawie aborcji, pomny kapitału, jaki ugrali na tej kwestii demokraci w wyborach w 2022 r., odcinał się od niektórych postulatów republikańskiej frakcji pro-life. Debatą częściowo zniweczył swój dotychczasowy wysiłek. Zostaną mu zapamiętane jego dziwaczne wypowiedzi, a nie te o gospodarce. Trump jeszcze ma czas, by naprawić błędy i skalibrować przekaz. Bez tego będzie na drodze do powtórzenia porażki jak w 2020 r. w starciu z Joem Bidenem.
Mapa wyborcza Trumpowi nie sprzyja, ma on mniej ścieżek do wygranej od Harris. Ostatnie niemal remisowe sondaże w Georgii i Karolinie Północnej i idąca za tym konieczność przekierowywania przez Partię Republikańską środków na te do niedawna w miarę pewne dla niej stany oznaczają, że kampania nowojorczyka przeszła do defensywy. Widać to gołym okiem. Jeszcze za kandydatury Bidena republikańscy sztabowcy zapowiadali odzyskanie Minnesoty, ostatnio zazwyczaj demokratycznej, a teraz jest mowa raczej o obronie Georgii. Zarazem w tych kilku, sześciu czy siedmiu, kluczowych stanach decydujące mogą się okazać mikrozarządzanie, sprawy lokalne, niekoniecznie widoczne z perspektywy Waszyngtonu czy Warszawy. Punktowa mobilizacja, stanowa lokomotywa wyborcza, obietnica wygłoszona gdzieś półgębkiem. Zarządzanie partią na szczeblu stanowym czy niżej, zwłaszcza wśród klasy średniej, może się okazać kluczem do sukcesu.
A Harris wśród klasy średniej wciąż jest kandydatką do ogrania. Ponad połowa Amerykanów negatywnie ocenia dziedzictwo Bidena. Zaś ona, jako wiceprezydent, chcąc nie chcąc, jest częścią tego dziedzictwa. Kalifornijka w ostatnich tygodniach wyglądała nieco nieporadnie w rozkroku między poczuciem zawodowej lojalności wobec prezydenta a koniecznością odcinania się od polityki Białego Domu. Rzuca się to w oczy m.in. w sprawie Izraela i Strefy Gazy. Łatwo ją punktować w sprawie bezpieczeństwa na południowej granicy i migracji, do której to sprawy Biden – wbrew jej woli – ją oddelegował i gdzie nie może się ona pochwalić sukcesami. Do tego aż siedmiu na dziesięciu Amerykanów (badanie Instytutu Gallupa z lipca) uważa, że kraj gospodarczo idzie w złym kierunku, co też idzie na konto Biden–Harris. W sprawach gospodarczych większość obywateli Stanów Zjednoczonych ufa Trumpowi, wierzy w jego półmagiczną sztukę transakcji. Wygrana przez demokratkę debata to tylko jeden z momentów w tej pełnej zwrotów akcji kampanii. Wyrównana gra, nawet bardziej niż cztery lata temu, będzie się toczyć aż do dnia wyborów. ©℗