Musimy poczekać na konkretne narzędzia i rozwiązania, jakie będą zastosowane. Jeśli wsparcie rynku unijnego ma dotyczyć ograniczenia biurokracji, deregulacji, poprawy konkurencyjności, to z pewnością byłby to właściwy krok. Natomiast jeśli zostaną zastosowane najprostsze narzędzia protekcjonistyczne, jak cła czy kontyngenty, to będzie to prowadziło do kolejnej wymiany ciosów między UE a Chinami, co finalnie uderzy w obie strony.
Nie widzę żadnego uzasadnienia dla takiego ruchu. Unia stara się chronić swój rynek, ale robi to kosztem obywateli, którzy zostaną zmuszeni do płacenia więcej za ten sam towar. Ponadto jest duże ryzyko, że Chińczycy odpowiedzą podobnym ruchem na europejskie towary, co np. w branży motoryzacyjnej może mocno uderzyć w producentów niemieckich i francuskich. Z perspektywy globalnego konsumenta przewagi konkurencyjne powinny być tworzone rynkowo, a nie administracyjnie.
Oczywiście, jest to zaburzenie, ale odbywa się ono kosztem chińskich podatników. To oni dopłacają do swojej produkcji, by Europejczycy mogli kupować tańsze samochody. Powinniśmy na tym korzystać, a nie zamykać rynek.
Chiny tylko pozornie są mocnym graczem. Patrzymy na nie przez pryzmat ogromnej, drugiej co do wielkości na świecie gospodarki, która jednak jest napędzana przede wszystkim masą ludzką, czyli trzykrotnie większą populacją niż UE. Jeśli spojrzy się na PKB per capita, to wyjdzie, że Chiny są na poziomie Białorusi. To kraj kontrastów – innowacyjna gospodarka i niebotyczna infrastruktura na terenach zurbanizowanych współgra ze znaczącymi połaciami biedy na wsi. UE jest bardziej zrównoważona gospodarczo, ma wiele atutów dotyczących jakości produkcji i usług, które może wykorzystać, by być bardziej konkurencyjna. Nie musimy nakładać kagańca na handel.
Można się zastanawiać, czy z punktu widzenia bezpieczeństwa nie należy unikać chińskiej obecności w takich branżach, jak sektor zbrojeniowy, energetyka, łączność, technologie komunikacyjne. Ale za takimi działaniami stoją argumenty pozaekonomiczne. Gdybyśmy patrzyli tylko pod kątem bezpieczeństwa, to taka ostrożność byłaby uzasadniona, ale gospodarczo na pewno tak nie jest. Dlatego trzeba uważać, by katalog takich branż był naprawdę wąski.
Wojna handlowa z Chinami to element dyskusji politycznej w USA od co najmniej kilkunastu lat. Na razie temat się jedynie tli, ale wybór Trumpa na prezydenta z pewnością doleje benzyny do ognia. Trump patrzy na gospodarkę w dość prosty sposób – widzi, że USA ma deficyt w wymianie handlowej z Chinami, i ocenia, że ten minus jest stratą Ameryki. Nie analizuje całości procesów, jakie zachodzą w amerykańskiej gospodarce. Dzięki napływowi towarów z Chin Amerykanie mogą znacznie taniej kupować wiele produktów, a import wcale nie podkopuje amerykańskiej gospodarki, bo nawet długo utrzymujące się ujemne saldo handlowe nie stanowi zagrożenia dla wzrostu.
Taki scenariusz jest możliwy, ale warto zastanowić się nad konsekwencjami. Przerwanie importu z Chin byłoby procesem długotrwałym i kosztownym. Oznaczałoby spadek poziomu życia w Europie i ograniczenie dostępu do niektórych produktów. Możliwe byłoby zastąpienie chińskiego importu towarami z Indii czy Bangladeszu, ale za kilka lat znów wróciłaby dyskusja, że UE jest zalana produktami z tych krajów.
Władza publiczna ma narzędzia prawne i fiskalne do kształtowania rynku, np. w zakresie zachęt inwestycyjnych dla podmiotów zagranicznych. Może więc w pewnym stopniu kreować politykę dostępu do rynku producentów i firm zagranicznych. Rząd PiS manipulował rynkiem, postawił na budowanie narodowych, państwowych czempionów kosztem prywatnych firm, w tym tych z zagranicy. Rząd próbował ręcznie sterować cenami energii i paliw przed wyborami w zeszłym roku, co zakończyło się fiaskiem. Wprowadzał dodatkowe podatki dla branż z dużym udziałem inwestorów zagranicznych, np. w sektorze bankowym i handlu detalicznym. W praktyce tego typu ochrona rynku zmniejsza konkurencyjność, za co koniec końców płacą konsumenci.
Narodowe embargo jest wprost niezgodne z regulacjami unijnymi, bo stanowi zaprzeczenie wspólnej polityki handlowej. Warszawa zdecydowała się na taki krok wbrew woli Brukseli. Do tej pory nie spotkały nas za to żadne reperkusje, więc można oceniać, że Unia dała ciche przyzwolenie na ten ruch. Miejmy nadzieję, że to sytuacja jednorazowa. ©℗