Zeszłotygodniowa wymiana kadr w białoruskim reżimie przyniosła kilka niespodzianek. Wspólną cechą powołanych osób jest ich lojalność wobec Rosji przy zachowaniu zdolności do potencjalnych negocjacji z Zachodem. Najwyraźniej także Alaksandr Łukaszenka szykuje się na wariant rokowań pokojowych.
I tak na stanowisko szefa administracji prezydenta (AP) został powołany Dzmitryj Krutoj. Ten 43-latek należy do najmłodszych przedstawicieli elity władzy, a przy okazji to jeden z ostatnich, których niegdyś wiązano z frakcją technokratów. W białoruskich realiach szef AP jest drugą osobą po Łukaszence. Jednoosobowy sposób zarządzania państwem sprawia, że człowiek pilnujący na co dzień, by decyzje dyktatora były realizowane, ma niebagatelny wpływ na całość polityki. Krutoj, zanim wspiął się na to stanowisko, pełnił inne ważne funkcje. Był wiceministrem i ministrem gospodarki – najmłodszym członkiem ówczesnego gabinetu Siarhieja Rumasa – a następnie wicepremierem. W 2020 r. przeszedł do AP na zastępcę jej szefa. Przez dwa ostatnie lata bezprecedensowo łączył tę funkcję ze stanowiskiem ambasadora w Moskwie. Jest też uważany za osobę cenioną przez Pekin.
Pierwszą zastępczynią Krutoja została Natalla Piatkiewicz. To jedna z większych niespodzianek ostatnich lat. Piatkiewicz przed 20 laty była młodą gwiazdą łukaszenkowskiej administracji. Pracowała w departamencie prawnym, była rzeczniczką Łukaszenki i zastępczynią szefa AP, a następnie pomocniczką białoruskiego przywódcy. W duecie z ultrawpływowym szefem AP Uładzimirem Makiejem, zmarłym nagle w listopadzie 2022 r., była uznawana za tę, która ma pilnować systemowego liberała przed zbytnimi ustępstwami na rzecz Zachodu (choć w białoruskich warunkach funkcje gołębi i jastrzębi bywają wymienne, a Makiej jako „liberalny” szef administracji stał za pacyfikacją protestów z 2010 r.). Jednocześnie, gdy Łukaszenka w 2008 r. podjął decyzję o złagodzeniu reżimu i zbliżeniu z Zachodem, to Piatkiewicz odpowiadała za rozmowy z Amerykanami.
W 2014 r. popadła w niełaskę, obarczona odpowiedzialnością za połączenie Łukaszenki z rosyjskim pranksterem Wowanem, który podszył się pod Wiktora Janukowycza jr. (w Polsce pamiętamy Wowana z podobnej rozmowy przeprowadzonej wiele lat później z prezydentem Andrzejem Dudą, która również skończyła się dymisjami w jego kancelarii). Wydawało się, że jej kariera polityczna na dobre się skończyła. Na pewien czas przygarnął ją bogaty biznesmen Alaksandr Szakucin, którego modus operandi polegało na zatrudnianiu byłych urzędników w nadziei na skorzystanie z ich kontaktów i wiedzy. Ostatecznie wyjechała do Stanów Zjednoczonych ze swoim trzecim mężem Walancinem Rybakouem, który pełni funkcję stałego przedstawiciela Białorusi przy ONZ. – Liznęłaś demokracji w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pora wracać do domu i zacząć pracować – mówił Łukaszenka, ogłaszając nominację 51-latki.
Na kluczowym stanowisku w AP od marca panował wakat, odkąd szef administracji Ihar Sierhiejenka został przewodniczącym izby niższej parlamentu. Jako zakończenie okresu przejściowego można też uznać nominację w MSZ. Dotychczasowy minister Siarhiej Alejnik był zastępcą Makieja. Alejnik był postacią słabą i bezbarwną. Nie umiał ochronić swoich pracowników przed represjami. Bezpieka interesuje się wnikliwie każdym, kto wraca z placówki na Zachodzie. Przedłużających się przesłuchań nie wytrzymał Dzianis Sidarenka, niedawno odwołany ambasador w Niemczech, który pełnił tę funkcję przez osiem lat. 23 czerwca popełnił samobójstwo, skacząc z okna. Alejnik nie spełnił też obiektywnie niespełnialnych oczekiwań normalizacji relacji z Zachodem bez ustępstw w postaci złagodzenia masowych represji czy zdystansowania się od rosyjskiej agresji na Ukrainę. Za karę został zdegradowany do czysto fasadowej funkcji przewodniczącego senackiej komisji spraw zagranicznych.
Następcą Alejnika został Maksim Ryżankou. – Jest pan człowiekiem zdecydowanym, wymagającym. MSZ trzeba przywrócić do przytomności. Mówię otwarcie: trzeba wstrząsnąć MSZ, żeby zaczęło pracować – mówił Łukaszenka. 52-letni Ryżankou przenosi się do MSZ ze stanowiska I zastępcy szefa AP (czyli od odwołania Sierhiejenki kierującego jej pracami). To kadrowy dyplomata, który był w MSZ, odkąd w 1994 r. skończył studia prawnicze. Pracował w ambasadach w Izraelu i Polsce, kierował szefem departamentu OBWE i Rady Europy oraz departamentu Ameryki. W 2006 r. został szefem departamentu polityki zagranicznej w AP. W 2012 r., po ochłodzeniu relacji z Zachodem, popadł w niełaskę i został skierowany na odcinek kultury fizycznej i sportu, ale w 2016 r. wrócił na drugą co do znaczenia funkcję w administracji Łukaszenki.
Cała trójka ma podobny rys w biografii: są lojalni i demonstracyjnie prorosyjscy, ale zarazem ich przeszłość (w przypadku Piatkiewicz i Ryżankoua) lub cechy charakteru (to już Krutoj) pozwalają im rozmawiać także z Zachodem, jeśli Łukaszenka uzna, że w imię wyższego celu warto pójść na ustępstwa. Łukaszenka znów nazywa prezydenta Ukrainy, używając grzecznościowej formuły „Wołodymyr Ołeksandrowycz”, deklaruje chęć normalizacji relacji z Polską (choć na własnych warunkach), a w zeszłym tygodniu na spotkaniu z delegacją chińskich uniwersytetów rozwodził się nad tym, dlaczego ChRL powinna współpracować z „USA i UE jako głównymi wspornikami współczesnego świata”.
Problem w tym, że nie idą za tym konkretne kroki, bo Białoruś pozostaje podwójnym zakładnikiem: Rosji i własnych ideologicznych ograniczeń. Moskwa nie daje pola manewru, by Mińsk mógł powstrzymać kryzys migracyjny na granicy z Polską, choć liczą na to Chiny (podczas wizyty Dudy w Pekinie rzeczniczka MSZ Mao Ning powiedziała PAP, że ma nadzieję, iż „obie strony rozwiążą problem na zasadzie konsultacji, aby uniknąć eskalacji napięć”, co jak na Pekin było dość bezprecedensowo otwartym wyrażeniem stanowiska). A złagodzenie represji nie wchodzi w grę, ponieważ Łukaszenka boi się powtórki z protestów z 2020 r., które poważnie zachwiały jego władzą. ©℗