Generał Michaił Ionow, rozwijając i uszczegóławiając dzieło klasyka tzw. zarządzania refleksyjnego Władimira Lefewra, równo 30 lat temu sformułował kardynalne zasady walki informacyjnej, dzięki którym można pokonać nawet dużo silniejszego przeciwnika. Federacja Rosyjska z grubsza trzyma się ich do dziś, z całkiem niezłym skutkiem.
W obliczu zdecydowanej przewagi Stanów Zjednoczonych i całego Zachodu praktycznie we wszelkich możliwych dziedzinach – od czysto militarnej, poprzez ekonomiczną i technologiczną, aż po społeczną i kulturową – ludzie Kremla konsekwentnie wykorzystują nasze wewnętrzne słabości i słabostki przeciwko nam. I wciąż doskonalą się w tym rzemiośle. Przez pewien czas wydawało się, że stosując twórczo nauki Ionowa (a także innych myślicieli politycznych i wojskowych) odniosą nad wspólnotą zachodnią strategiczne zwycięstwo „bez wyciągania miecza z pochwy”, a więc zgodnie ze złotą zasadą Sun Zi. Kombinacja sprytnej dyplomacji, brutalnych działań o charakterze agenturalnym oraz rosnącego uzależnienia energetycznego Europy dawała im niezgorsze szanse na ustawienie się w roli ogona całkiem skutecznie kręcącego psem.
Potem jednak nastąpił kryzys tej strategii spowodowany błędami Władimira Putina i jego współpracowników. Otwarta agresja przeciwko Ukrainie nie osiągnęła zamierzonych celów: zhołdowania Kijowa, wysłania ostrzeżenia innym państwom postrzeganym w Moskwie jako należące do rosyjskiej strefy wyłącznych wpływów, a przede wszystkim – wewnętrznego osłabienia, skłócenia i skompromitowania zachodnich struktur i instytucji. Co gorsza, zaowocowała utratą wielu cennych przyczółków i aktywów uzyskanych uprzednio dzięki działaniom dużo bardziej finezyjnym niż rozjeżdżanie stepu czołgami i bombardowanie obiektów cywilnych. Finowie i Szwedzi porzucili neutralność, zapisując się w trybie pilnym do NATO, Niemcy (a z nimi de facto cała Unia Europejska) gwałtownie zmodyfikowali swój miks energetyczny (na niekorzyść rosyjskiego gazu), a kontrwywiady wielu państw na serio zabrały się za tropienie agentury wpływu, na którą wcześniej patrzono przez palce w imię biznesów z Rosją. Na dodatek sankcje zaczęły rujnować rosyjską gospodarkę. Trochę pomaga doraźne ratowanie się chińską kroplówką, ale ta skazuje kraj na realną wasalizację polityczną względem Pekinu, co zapewne nie wszystkim w Moskwie jest w smak.
Równia pochyła? Wysoce prawdopodobne, ale wynik wciąż nie jest do końca przesądzony. Tej wojny Federacja Rosyjska już nie jest wprawdzie w stanie wygrać manu militari, a szczytem marzeń generalicji i polityków jest dzisiaj to, żeby nie przegrać jej zbyt widowiskowo – czyli np. nie dopuścić do kolejnej, tym razem udanej, ofensywy Ukraińców, zakończonej odwojowaniem Krymu. Potencjalnym ratunkiem i ostatnią nadzieją Rosjan jest jednak powrót do tego, w czym zawsze byli dobrzy i dzięki czemu odnosili kluczowe sukcesy w minionych latach. Do operacji czerpiącej z myśli klasyków w rodzaju Lefewra i Ionowa.
Generalska lekcja
Ten ostatni wskazał cztery uzupełniające się wzajemnie metody wywierania wpływu na przeciwnika, tak by niepostrzeżenie skłonić go do zachowań korzystnych ze swojego (rosyjskiego) punktu widzenia.
Po pierwsze: metoda nacisków siłowych, czyli demonstracyjne działania i manewry wojskowe, odpowiednio zareklamowane „zwiększanie gotowości bojowej”, testy broni masowego rażenia. Również sponsorowanie i prowokowanie gwałtownych wystąpień na wewnętrznym poletku przeciwnika, aktów fizycznej dywersji i terroryzmu, strajków, rozruchów itp. – także poprzez aktywne wspieranie grup i jednostek skłonnych do stosowania przemocy. Cel: zmiana „samoświadomości” elit decyzyjnych i opinii publicznej przeciwnika poprzez dezorientację i strach.
Po drugie: kreowanie i przekazywanie fałszywych informacji o sytuacji, w tym maskowanie własnego potencjału tam, gdzie jest spory (patrz – wyśmiewanie przekazów o znacznym wpływie rosyjskiej agentury, żeby ułatwić jej działania), przy jednoczesnym wyolbrzymianiu swej potęgi w tych obszarach, gdzie jej nie ma lub jest wątpliwa (a więc np. w sferze militarnej i ekonomicznej, żeby zasiać u rywali zwątpienie w sens ich dotychczasowych strategii). Do istotnych narzędzi dezinformacji należy też zakładanie fikcyjnych, acz użytecznych propagandowo organizacji, a także kreowanie równie lipnych, ale posłusznych Kremlowi autorytetów. Ponadto tworzenie nowych (w sensie jakościowym i geograficznym) obszarów eskalacji, aby rozproszyć potencjał przeciwników, skłonić ich do podejmowania absorbujących i kosztownych (materialnie, ale też politycznie) akcji zaradczych na trzeciorzędnych frontach i zakłócić właściwe postrzeganie priorytetów.
Po trzecie: metoda wywierania destrukcyjnego wpływu na procesy decyzyjne przeciwnika, np. poprzez podrzucanie mu fałszywej informacji o własnych zamiarach i aktywnościach, ale przede wszystkim poprzez „psucie jakości” ludzi i procedur. Uwaga! Często psujemy jedno i drugie sami, nieodpowiedzialnie wypełnioną kartą wyborczą lub byle jakim wykonywaniem swojej pracy i służby opłacanej przez państwo w jego newralgicznych obszarach. Ale to uderzenie we własne piersi nie może oznaczać jednoczesnego zamykania oczu na to, że obce służby często czynnie nas do błędu i zaniechania prowokują, m.in. poprzez promowanie jednostek niekompetentnych (w najlepszym razie) oraz dysfunkcjonalnych rozwiązań prawnych. Obiektem ataku jest w ujęciu Ionowa „sfera pogłębionej refleksji i kreowania decyzji nieprzyjaciela”, celem zaś – „zaburzenie adekwatności postrzegania zjawisk i reakcji na nie” oraz „zneutralizowanie strategii i myślenia operacyjnego”.
I po czwarte: skracanie czasu na podjęcie decyzji, którym dysponuje nieprzyjaciel, poprzez zaskakiwanie go wciąż nowymi działaniami i informacjami, przy jednoczesnym sterowaniu publiczną presją na natychmiastowe reakcje. To także, w sposób oczywisty, ma pogarszać jakość decyzji na wszelkich poziomach. Zauważmy, że Ionow pisał to w czasach przedinternetowych – byłby szczęśliwy, obserwując dziś zachodnich polityków i generałów funkcjonujących pod dyktando popularnych platform społecznościowych oraz tradycyjne media ścigające się o sekundy w podawaniu niesprawdzonych newsów oraz ferowaniu wyroków. To, czemu kiedyś radził poświęcać spory wysiłek i potencjał operacyjny, teraz dzieje się samo z siebie. Wystarczy nie przeszkadzać, może czasami tylko podrzucić w infosferze jakiś zatruty kęs, a „pożyteczni idioci” zrobią resztę.
Agresja informacyjna
Czy powyższe punkty coś Państwu przypominają? Może nawet wydarzenia, którymi żyje ostatnio opinia publiczna, nie tylko zresztą w Polsce? Bo mnie bardzo. Oto Rosjanie i ich białoruscy sojusznicy w tym tygodniu przeprowadzili kolejne manewry, sygnalizujące gotowość użycia broni nuklearnej, a sam Putin tydzień temu publicznie rozważał „konieczne zmiany w doktrynie jej zastosowania”. Co prawda, nadal nie wierzę, że resztki zdrowego rozsądku (oraz chiński sponsor) pozwolą kremlowskiej ekipie faktycznie przekroczyć symboliczny Rubikon, ale straszak na zachodnią opinię publiczną wciąż działa. Akty fizycznej dywersji i ataki o różnym charakterze? Są, od Stanów Zjednoczonych, poprzez wiele krajów zachodniej Europy, po zakłady zbrojeniowe w Skarżysku-Kamiennej (być może niedawny wybuch w tych ostatnich był skutkiem ludzkiego błędu, lekceważenia procedur bezpieczeństwa lub zwyczajnego pecha, ale nie zakładałbym się, że żadna niewidzialna ręka trochę się do tej tragedii nie przyłożyła).
Kreowanie i propagowanie fałszywych autorytetów? Było trochę okazji przy wyborach do europarlamentu (i promocji w wielu krajach kandydatów z partii przychylnych interesom Rosji), ale w tle odbyło się też parę innych, może nawet ciekawszych akcji. Daleko nie szukając: oto popularny w polskiej przestrzeni internetowej youtuber zareklamował „moderowaną” przez siebie debatę dwóch „ekspertów”. Jeden z nich, oprócz wielu trudnych do zakwestionowania zasług w dziedzinie popularyzacji problematyki geostrategicznej, ma pewną zastanawiającą skłonność do nadmiernego podważania zaufania odbiorców do NATO i USA. Drugi zaś od paru lat nie tylko otwarcie powiela wszelkie możliwe rosyjskie narracje propagandowe, nawołując do faktycznego podporządkowania Polski interesom i wpływom Kremla, lecz jakiś czas temu wręcz zapowiadał tworzenie „siatek oporu niekierowanego” z intencją powstrzymania wsparcia dla Ukrainy i wyprowadzenia nas z NATO. Zdecydowane protesty wielu ludzi spowodowały, że nasz youtuber – pełen skruchy, przynajmniej deklaratywnej – debatę odwołał, ale panowie zyskali gigantyczną reklamę. A obaj jej ostatnio bardzo potrzebują (m.in. dlatego piszę o nich bez nazwisk, żeby im nie robić dodatkowej – chodzi zresztą o pewien model, a nie o studium konkretnego przypadku).
Proste wytłumaczenie: celem było cyniczne podbijanie sobie zasięgów. Czysty biznes i marketing, skandal się dobrze sprzedaje, a obaj „eksperci” mają wystarczająco wielu zaprzysięgłych fanów i równie licznych emocjonalnych przeciwników, że klikalność była pewna. W świetle rad generała Ionowa oraz jego uczniów i kontynuatorów trudno się jednak oprzeć refleksji, że w przyszłości może się się zdarzyć coś bardziej nagannego. Przynajmniej dyskretna inspiracja. Nie takie rzeczy robili w swej karierze dobrzy oficerowie wywiadu. Musimy być na takie akcje po prostu gotowi.
Broń migracyjna
Wisienką na tym torcie jest tzw. kryzys migracyjny. Nie trzeba tu niczego wymyślać od zera. Problem jest realny, bo z jednej strony globalne Południe „produkuje” wciąż nowe rzesze ludzi głodnych i bez perspektyw, a z drugiej – starzejące się społeczeństwa krajów bogatych mają deficyt rąk do pracy (szczególnie brudnej i nisko płatnej), a przy tym niechęć do rezygnacji ze swoich polityk protekcjonistycznych (czyli do odblokowania przynajmniej części szans rozwojowych państw dawnego Trzeciego Świata). Wojny i kryzysy spowodowane katastrofami naturalnymi oczywiście jeszcze pogarszają sytuację. Presja migracyjna jest od lat codziennością na styku południowej i północnej Ameryki, w niektórych państwach Azji, a także w bogatszej części Europy.
Nasi zachodni sąsiedzi dopiero teraz ze zdumieniem odkrywają, że wielki kryzys, który eksplodował w roku 2015 – sprowokowany przez niesławną, niemiecką politykę „herzlich willkommen” – został w dużej mierze zaostrzony przez celowe działania rosyjskich służb wywiadowczych. Te zaś jednocześnie podgrzewały afrykańskie i bliskowschodnie problemy (zwiększając falę uchodźców), inspirowały nieodpowiedzialne zachowania wielu polityków europejskiego mainstreamu, tłumiły krytykę takich działań w przestrzeni publicznej metodami administracyjnymi i poprzez swe wpływy w mediach, środowiskach politycznych i eksperckich, organizacjach obrony praw człowieka itp., a w końcu – i to bardzo silnie – wspierały ksenofobiczne partie i organizacje na Starym Kontynencie (z oczywistą intencją wywołania destabilizacji politycznej i trwałej polaryzacji postaw społecznych).
Dzisiejsi zdziwieni uniknęliby wstydu i wielu problemów, gdyby zawczasu poczytali rosyjską literaturę naukową. Bo nawet tam, czyli w źródłach zwanych otwartymi, można było znaleźć gotowe scenariusze tego, co wkrótce wprowadzono w życie. Tak samo dzieje się teraz. Wszystko zaś opiera się na koncepcji „aktywnego wywiadu”, uznawanego za jeden z głównych atutów w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa.
Władisław Surkow, ongiś jeden z najbliższych doradców Putina, pouczał jakiś czas temu na swym portalu: „rozhermetyzowanie systemu, (…) z niekontrolowanymi emisjami irytacji społecznej, może prowadzić do nieodwracalnej destabilizacji (…). Entropia społeczna jest bardzo toksyczna. Nie zaleca się pracy z nią w domu. Trzeba ją zabrać gdzieś daleko. Wywieźć w celu utylizacji na obcym terytorium. (…). Zjednocz swoich + podziel nieznajomych = będziesz rządził obydwoma”. I zalecał „odprężenie wewnętrznego napięcia poprzez ekspansję zewnętrzną”. Generał Aleksandr Władimirow, teoretyk i praktyk działań hybrydowych, propagował z kolei pojęcia inżynierii przymusowej migracji oraz strumieni ludzkich (oryginalnie po rosyjsku: „antropopotoki”). Oceniał je jako „najpotężniejszą broń strategiczną naszych czasów”, pod warunkiem że zostaną odpowiednio użyte. Instrukcja obejmowała w tym przypadku całą sekwencję działań, poczynając od pogłębiania kryzysów i konfliktów w krajach macierzystych potencjalnych migrantów, aż po celowe wykorzystanie destabilizacji w państwach docelowych, uwzględniające ich kluczową (zdaniem rosyjskiego wojskowego) słabość – „niezwykle rozpowszechniony humanitaryzm”.
Dalej tym tropem poszli np. pułkownicy Władimir Nowikow i Siergiej Gołubczikow w cyklu artykułów publikowanych od 2011 r. m.in. w periodykach rosyjskich uczelni wojskowych. Szczegółowo opisali tam scenariusz, który sami nazwali „inwazją szarańczy”. Przewidywał on, że najpierw „aktywnie” prowokuje się „podaż migrantów”, równolegle tworząc struktury mające obsługiwać ich transfer do wybranych państw oraz wspierając w nich polityków odpowiedzialnych za stronę „popytu”. W kolejnej fazie stopniowo coraz liczniejsze fale migrantów miały za zadanie skomplikować funkcjonowanie „państwa ofiary” poprzez przeciążenie systemu opieki socjalnej, prowokowanie konfliktów z miejscowymi, wzrost przestępczości (zwłaszcza narkotykowej) itp. Zwracano uwagę, że narastający kryzys wewnętrzny sparaliżuje przy okazji wiele możliwości danego państwa w polityce zagranicznej i zwiększy polaryzację postaw politycznych, osłabiając też autorytet i sprawczość władz. To zaś sprzyjać będzie „pełzającemu przejmowaniu” ofiary przez agresora, aż po zainstalowanie u władzy zawczasu wybranych przez wywiad i bezpośrednio kontrolowanych przez Moskwę polityków.
Widzieć las, rąbać drzewa
Sam Gołubczikow w jednej z dyskusji toczonych z oponentami w rosyjskiej przestrzeni mediów społecznościowych (to były czasy!) wyjaśnił wręcz, że opisywana przezeń operacja – prawidłowo zaplanowana i przeprowadzona – sprawi, że „czołgi i rakiety nie będą potrzebne”. Dziś mamy okazję przekonać się w praktyce, czy jego ocena była słuszna – czy obecna strategia rosyjska, oparta głównie na działaniach asymetrycznych, pozwoli Moskwie odrobić straty spowodowane lekkomyślnym sięgnięciem po środki czysto militarne.
Najwyższa pora na wnioski, zwłaszcza te dotyczące polskiego podwórka. Pierwszy: nie możemy traktować naszego, w gruncie rzeczy lokalnego, kryzysu granicznego jako oderwanego od całej strategicznej gry Kremla. Bo analogiczny problem ma wiele innych krajów sojuszniczych na wschodniej flance NATO, niezbędna jest więc (co oczywiste) dalsza poprawa współpracy i wykorzystanie wspólnych narzędzi i instytucji, zarówno NATO-wskich, jak i unijnych. Ale także (co już mniej oczywiste) wspólna z sojusznikami presja na rozwiązywanie pozornie egzotycznych konfliktów i problemów, a także wzmacnianie szans rozwojowych i cywilizacyjnych w odległych krajach Afryki i Azji. Bo to tam – stanowczo zbyt łatwo – operatorzy rosyjskich służb werbują swoje „mięso armatnie”, które potem przepychają nam przez granicę.
Wniosek nr 2: tego problemu nigdy nie rozwiąże się do końca, dopóki będzie istnieć Rosja w jej obecnym kształcie i z obecną „kulturą polityczną”. Można go co najwyżej chwilowo stłumić, z pełną świadomością, że reakcją Kremla będzie albo przeczekanie przejściowej dekoniunktury, albo (co bardziej prawdopodobne) przeniesienie punktu ciężkości na inne rodzaje działań dywersyjnych, akurat bardziej efektywne. To zaś oznacza, że w celu faktycznej ochrony naszej wschodniej granicy przed falami zdesperowanych migrantów musimy po drodze – między innymi – pomóc Ukrainie w wygraniu jej wojny, bo to krok do nauczenia milionów Rosjan (przecież nie tylko samego Putina), że międzynarodowy bandytyzm jednak nie popłaca.
I wniosek trzeci: dopóki Rosja nie zmieni się w sposób fundamentalny (a to jednak odległa i mocno niepewna perspektywa), dopóty musimy mieć realne, a nie fikcyjne narzędzia obrony. Te czysto militarne, ale przede wszystkim te służące do odpierania ataków asymetrycznych i hybrydowych, bo one są i będą znacznie bardziej prawdopodobne niż pełnoskalowa, otwarta agresja. To zaś oznacza, że oprócz uszczelniania granicy (co teraz, pod wpływem niedawnych skandali, polscy przywódcy może nareszcie zaczną robić na serio) – trzeba podjąć działania wykraczające poza naszą zwyczajową, a fatalną w skutkach reaktywność. Na przykład zwiększać społeczną odporność na wyzwania i odpowiedzialnie rezygnować z partyjnej naparzanki w mediach, która w odniesieniu do fundamentalnych kwestii bezpieczeństwa cieszy głównie ludzi Putina. Po to od czasu do czasu podrzucają nam preteksty, żebyśmy się zajmowali sobą wzajemnie, a nie nimi.
A przede wszystkim warto doskonalić ofensywne zdolności własnych służb specjalnych. Żeby mieć wyprzedzającą informację o planach przeciwnika (możliwie kompleksową, a nie być skazanym na ochłapy, które nam skapną z urobku sojuszników) i nie ryzykować pochopnych decyzji, o których pisał gen. Ionow. I żeby mieć możliwość czynnego przeciwdziałania wrogim akcjom, tak na własnym podwórku, jak i poza granicami Rzeczpospolitej.
Pierwsza zła wiadomość – tego się nie da zrobić za śmiesznie niskie budżety, jakie od wielu lat rządzący z kolejnych ekip przeznaczają na wywiad, kontrwywiad oraz środowiska eksperckie z prawdziwego zdarzenia, w tym na państwowe think tanki (z natury rzeczy nieco odporniejsze na obce wpływy i manipulacje niż analogiczne jednostki trzeciego sektora lub komercyjne, choć i te są niezbędne). Druga (dla polityków) – pieniądze to dopiero połowa sukcesu. Trzeba jeszcze chcieć i umieć wydawać je z sensem.
Tak naprawdę w tym miejscu globu, w którym przyszło nam żyć, nie mamy innego wyjścia, niż wreszcie potraktować kwestie bezpieczeństwa poważnie i kompleksowo. ©Ⓟ