Wojna w Gazie i zatrzymanie krwawych zapędów Binjamina Netanjahu? Pomoże megadeal z Rijadem. Sondażowe problemy Joego Bidena? Też pomoże. Ma to być klejnot w koronie prezydenta. Jego dziedzictwo i idea, która na lata zapewni trwałą i korzystną dla USA architekturę na Bliskim Wschodzie. Izraelowi ma zagwarantować na lata bezpieczeństwo, ajatollahom w Teheranie mają pospadać ze złości turbany, a Ameryka ma przywrócić swoją zszarganą w regionie reputację i z radością patrzeć, jak różowo układa się między Izraelem a Arabią Saudyjską.

Jest jednak jeden mały problem. Do takiego porozumienia nie dojdzie. Może powstać jakieś rozwiązanie protezowe, bo coś przecież trzeba sprzedać elektoratowi w kampanii, ale widoków na wielki deal raczej nie ma. Gdy tylko podrapać mocniej, przyznają to sami Amerykanie. – Saudyjczycy żądają zawieszenia broni w Gazie i drogi do państwa palestyńskiego, ale może się zdarzyć, że Izrael nie będzie w stanie tego zaakceptować – stwierdził niedawno, występując przed Kongresem, sekretarz stanu Antony Blinken. To dość łagodny dobór słów. O Izraelczykach można powiedzieć wszystko, ale z pewnością nie to, że chcą czy dążą do zawieszenia broni. O Saudyjczykach też można powiedzieć sporo, ale na pewno nie to, że będą w stanie porzucić rozwiązanie dwupaństwowe. Nietrudno zauważyć poważny protokół rozbieżności.

Pytanie brzmi: Czy Amerykanom naprawdę chodzi o deal? Wiele każe sądzić, że bardziej na gonieniu króliczka niż dopadnięciu go. Niezliczone razy anonimowe źródła informowały już amerykańską prasę, że „do wynegocjowania pozostały szczegóły” czy że „niedługo można spodziewać się ogłoszenia porozumienia”. Czytając to, można by pomyśleć, że duet Biden-Blinken to wielcy bliskowschodni rozgrywający i chyba o to w tym głównie chodzi. Jest to więc gra pozorów. Wszystkie inne pomysły Waszyngtonu zatrzymania Netanjahu nie wypaliły. „Zatrzymaj rzeź Gazy, a wynagrodzimy to dealem z Rijadem”, mówią więc teraz Amerykanie izraelskiemu premierowi. Na ten moment nie ma sygnałów, by „Bibi” chciał w to grać.

Załóżmy jednak, że się mylę i dojdzie do poważnego porozumienia. Co będzie ono oznaczało? Przede wszystkim Arabia Saudyjska ma otrzymać od USA gwarancje bezpieczeństwa, i to takie na wzór natowskich. Roboczo nazywane są „artykułem 4,5”, czyli mają być tylko nieco mniejsze niż te z art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. Do tego Amerykanie mają pomóc Rijadowi w rozwoju cywilnego programu nuklearnego oraz zapewnić kolejne wielomiliardowe kontrakty zbrojeniowe. Wszystko w zamian za unormowanie relacji najbogatszego państwa arabskiego z Izraelem. Czy Bliski Wschód, Ameryka i NATO będą od tego bezpieczniejsze? To sprawa złożona i dyskusyjna. Czy wyborcy w USA uznają, że to wielki triumf bidenowskiej dyplomacji? Bardzo wątpię.

Przy obecnych bliskowschodnich okolicznościach, idąc na deal z Saudyjczykami, Biden porzuca swój kościec, porzuca kampanijny wizerunek kierującego się wartościami demokraty i zwraca się niczym Donald Trump ku twardej realizacji interesu. Przypomnijmy, że księcia koronnego Muhammada ibn Salmana Biden nazywał „pariasem” i nie chciał podać mu ręki. Arabii Saudyjskiej wstrzymywał dostawy broni, zapowiadał rewizję relacji między Rijadem a Waszyngtonem. Nie da się ukryć, że na świecie są bardziej krystaliczni demokraci od MBS, 38-letni książę ma już sporo na koncie – krwawą interwencję zbrojną w Jemenie, trzyletnią blokadę Kataru, porwanie libańskiego premiera czy zlecenie w 2018 r. zabójstwa opozycyjnego dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego. A także niespodziankę z października 2022 r., gdy Rijad w ramach kartelu OPEC+ podjął decyzję o ograniczeniu wydobycia ropy naftowej o 2 mln baryłek dziennie. Celem było doprowadzenie do przedwyborczego wzrostu cen paliw w USA i odpływu głosów od rządzącego Bidena i jego partii. W roku wyborczym i przy kryzysie bezpieczeństwa Izraela wszystko, co wspomniano powyżej, to dla Białego Domu zaledwie didaskalia. ©℗