Obserwując ostatnie decyzje premiera Binjamina Netanjahu, można odnieść wrażenie, że dąży do wiecznej wojny. Izraelskie wojska mimo sprzeciwu Zachodu uderzyły w Rafah na południu Strefy Gazy. To ostatnia faza walk czy początek przemocy na Bliskim Wschodzie?
Dani Jatom, szef Mosadu w latach 1996–1998 i 1999–2001
ikona lupy />
Dani Jatom, szef Mosadu w latach 1996–1998 i 1999–2001 / Wikipedia / fot. Danny Yatom/Wikipedia

Nikt nie wie, co dzieje się w jego głowie. Pewne jest jedno: Hezbollah od ponad pół roku ostrzeliwuje cele cywilne na północy Izraela. Około 70 tys. Izraelczyków musiało opuścić swoje domy. Sytuacja tych rodzin jest bardzo trudna, mieszkają w hotelach, dochodzi do rozwodów. Izrael nie może tego akceptować. Ci ludzie powinni wrócić do domów i do pracy, najczęściej w rolnictwie. Musimy więc rozwiązać również problemy na froncie północnym. Hezbollah powinien się wycofać o ponad 10 km przed rzekę Litani.

Będziecie do tego dążyć w sposób polityczny czy militarny?

Ja wolę metody polityczne. Docierają do mnie sygnały, że coś się w tym kierunku dzieje. W mediacjach pomaga specjalny wysłannik Stanów Zjednoczonych Amos Hochstein. Izrael jest gotowy, by usiąść przy stole i negocjować każdy z 11 warunków wniesionych przez Liban. Tylko że nawet jeśli dojdziemy do porozumienia, podstawowy problem nie zniknie.

Przesunięcia na granicy nie oznaczają bowiem, że Hezbollah nie będzie w stanie wystrzeliwać pocisków przeciwpancernych, rakiet itp. w kierunku Izraela. Może się okazać, że dyplomacja to za mało, ale chciałbym dać jej szansę. Myślę, że pod koniec wojny w Strefie Gazy wybuchnie jednak wojna na pełną skalę wzdłuż północnej granicy Izraela. Pod koniec, bo nie chcemy walczyć jednocześnie z Hamasem i z Hez bollahem.

Jak będą wyglądać walki z Hezbollahem? Jest to przecież bojówka zdecydowanie silniejsza i lepiej uzbrojona niż Hamas.

Nie chcę ujawniać, jak może przebiegać wojna. Po co miałbym publicznie podrzucać Hezbollahowi pomysły? Powiem tylko, że tym razem – w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich wojen między nami a Libanem – użyjemy brutalnej siły. Wykorzystamy wszystkie nasze systemy uzbrojenia.

Tak by Hezbollah zrozumiał, że grożąc Izraelowi i ostrzeliwując izraelskie cele, zarówno wojskowe, jak i cywilne, działa przeciwko sobie samemu.

Hamas i Hezbollah to tylko dwie z wielu organizacji należących do irańskiej Osi Oporu. W regionie aktywni są także rebelianci Huti, bojówki w Iraku i Syrii… Nie uważa pan, że otwarcie kolejnego frontu doprowadzi jedynie do dalszej eskalacji?

Nie sądzę, że zamieni się to w wielką wojnę regionalną. Weźmy na przykład ostatnie duże operacje w Libanie w latach 1982–1985. To była ograniczona, ale bardzo trudna wojna. Niektórzy mówią, że stanowiła główny powód, dla którego przez długi czas na granicy izraelsko-libańskiej było cicho. Ja nie jestem aż takim optymistą.

Dlatego myślę, że będziemy musieli się tam zmierzyć teraz nie tylko z Hez bollahem, ale Libanem w ogóle. Jeśli wybuchnie wojna, uderzenie w cele libańskie, nie zaś wyłącznie te należące do bojówki, będzie uzasadnione. Liban bardzo ucierpi, choć jego obywatele nie chcą wojny.

Rozumieją, że ich kraj zostanie ponownie zrujnowany. Jest to więc idealna okazja do wyrządzenia bolesnych szkód Hezbollahowi, tak aby rehabilitacja zajęła mu kilka dobrych lat. Pamiętajmy, że za to wszystko odpowiedzialny jest Iran.

Z Iranem też chcecie walczyć?

Izrael stoi teraz praktycznie sam w obliczu dżihadystycznej osi kierowanej przez Iran i Rosję przy wsparciu Chin. Uważam, że państwo Izrael musi być częścią szerszej koalicji kierowanej przez Stany Zjednoczone i złożonej z umiarkowanych państw, z którymi Izrael podpisał już traktaty pokojowe oraz – miejmy nadzieję – Arabii Saudyjskiej. To grupa, która powinna walczyć z osią dżihadystów. Jednocześnie będzie stanowić swego rodzaju środek odstraszający wobec Irańczyków. Najwyższy czas, by działać w bardziej złożony sposób. Dawid Ben Gurion, ojciec założyciel państwa Izrael, opracował funkcjonującą do dziś koncepcję bezpieczeństwa, która opiera się głównie na sile militarnej. Teraz powinno się to zmienić. Musimy nadać znacznie większą wagę elementom politycznym, jak np. dążeniom do pokoju z krajami muzułmańskimi, budowaniu różnych koalicji czy negocjacjom za pośrednictwem państw trzecich w celu uniknięcia następnej wojny lub jej opóźnienia. Potęga polityczna powinna w jakiś sposób równoważyć potęgę militarną.

Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że konflikty w regionie – np. ten z Hezbollahem – nie eskalowałyby, gdyby została rozwiązana kwestia palestyńska. Czy to wyzwanie nie powinno się znajdować w centrum działań koalicji, o której pan mówi?

Nie powinno być w centrum, ale musi być jej częścią. Netanjahu jest temu przeciwny, bo nie chce słuchać o możliwości powstania państwa palestyńskiego. Choć ja wierzę, że powinno się podjąć działania w kierunku jego budowy. Ale żeby to osiągnąć – i to zostało ustalone przez Amerykanów – Autonomia Palestyńska powinna się zmienić i zreformować.

Zajmie to od trzech do pięciu lat. Trzeba przecież wyszkolić wszystkich ludzi zaangażowanych w zarządzanie państwem. Amerykanie biorą to na siebie.

Jeśli chodzi zaś o Gazę, to powinna zostać zdemilitaryzowana. Siły Obronne Izraela (IDF) nie powinny tam stacjonować. Amerykanie mówią o rozłożeniu całego procesu na trzy etapy. W pierwszym Izrael miałby przekazać cywilną odpowiedzialność za Gazę któremuś z arabskich mocarstw. Nie wiemy jeszcze, które państwo się tego podejmie. Następnie całkowicie wycofamy się z Gazy i rozmieścimy nasze siły wzdłuż granicy między Izraelem a enklawą. Po pewnym czasie cywilną kontrolę będą mogły przejąć od wybranego arabskiego mocarstwa wyszkolone siły palestyńskie.

Izrael stoi teraz praktycznie sam w obliczu dżihadystycznej osi kierowanej przez Iran i Rosję przy wsparciu Chin

Cywilną, ponieważ Izrael nalega, aby bezpieczeństwo i kwestie militarne w Strefie Gazy dalej podlegały IDF. Jeśli np. okaże się, że w Gazie działa komórka terrorystów, która zamierza przeprowadzić atak terrorystyczny, siły izraelskie muszą mieć możliwość wkroczenia do enklawy, aby ją zniszczyć.

Dlaczego cała wojna nie została przeprowadzona w taki sposób? Izraelskie wojsko mogło przecież prowadzić precyzyjne operacje przeciwko konkretnym grupom terrorystów, a nie przeciwko całej populacji Strefy Gazy. Dziennik „Ha-Arec” pisał niedawno, że Izrael był w stanie przeprowadzić ukierunkowany atak na konsulat Iranu w Damaszku, ale nie przeszkodziło mu to, by w Gazie zastrzelić pracowników humanitarnych – w tym Polaka Damiana Sobola – których przejazd został zgłoszony IDF. Prowadząc bardziej ukierunkowane działania, Izrael zachowałby twarz. Zamiast tego mamy brutalną wojnę, odpowiedzialność zbiorową i upadek wizerunku państwa żydowskiego na świecie.

Bo wydarzył się 7 października, który jest wielką porażką, być może największą od czasu ustanowienia państwa Izrael. Nasze osiedla zostały po raz pierwszy zdobyte przez obce siły, niektóre z nich znajdowały się pod okupacją nawet przez dwa dni. 1,2 tys. osób zostało zgwałconych, zamordowanych i zarżniętych. Miało to bardzo duży wpływ na psychikę Izraelczyków. Poza tym tego typu wymierzone operacje nie wystarczą do walki z tak dużą grupą terrorystów. Do ich przeprowadzenia wykorzystuje się bowiem samoloty i pociski kierowane. Jeśli chcielibyśmy za ich pomocą zniszczyć Hamas, wyczerpalibyśmy całe zapasy amunicji. Zawsze, gdy istnieje podejrzenie ze strony naszych sił, że jakiś terrorysta ukrywa się w konkretnym budynku i mamy dostęp do bardzo dobrych danych wywiadowczych, to wzywamy siły powietrzne do precyzyjnego uderzenia. To się zdarza dość często, ale co do zasady wojna nie jest czymś dokładnym, precyzyjnym. W wielu sytuacjach jesteśmy zdani na karabiny i systemy, które mogą zawieść. Przypadek World Central Kitchen jest oczywiście wielką tragedią. Tak samo jak zabicie trzech izraelskich zakładników przez nasze wojsko.

Stoimy w obliczu kolejnej brutalnej ofensywy na gęsto zaludnione Rafah. To rodzi kolejne ryzyko, a dotychczas zginęło już przecież ok. 34 tys. Palestyńczyków. Czy nie uważa pan jednak, że armia posuwa się za daleko?

My zostaliśmy całkowicie zaskoczeni 7 października. Przegraliśmy pierwszego dnia wojny. W żadnym konflikcie nie doszło do sytuacji, w której jednego dnia odnotowalibyśmy 1,2 tys. ofiar śmiertelnych. Tylko w czasach Holokaustu zdarzały się dni, kiedy ginęło ponad 1 tys. Żydów.

Sam służyłem w armii podczas wojny Jom Kipur, która była dla nas podobnym zaskoczeniem, co atak Hamasu. Dziś mamy jednak do czynienia z zupełnie inną sytuacją niż wtedy. Warunki w Strefie Gazy są o wiele trudniejsze. Musimy walczyć ze świadomością, że dookoła są nasi obywatele i inni cywile. Przed otwarciem ognia trzeba się upewnić, czy to jest terrorysta, czy może izraelski żołnierz. Hamasowcy wyglądają jak nasi żołnierze, noszą podobne mundury. Dlatego od początku zdarzały się przypadki, kiedy strzelaliśmy do niewinnych ludzi. Ogólnie rzecz biorąc, to bardzo trudna wojna. Żadna armia na świecie nie doświadczyła takiego konfliktu. Oprócz powietrza, morza i lądu mamy jeszcze podziemia. One zmieniają dynamikę wojny. Na początku, kiedy nasze wojska najechały Gazę, nie było planów wejścia do tuneli wybudowanych przez Hamas.

Dopiero po kilku dniach walk, kiedy żołnierze zdobyli więcej doświadczenia, zdecydowali, że mogą spróbować wkroczyć do podziemi. Ale na ziemi wcale nie jest łatwiej. To bardzo gęsto zabudowany obszar, a terroryści wykorzystują obywateli jako ludzką tarczę. W każdym miejscu na świecie zdarza się, że ktoś idzie ulicą i wygląda jak normalny obywatel, a nagle otwiera ogień. To naturalne, że żołnierze są bardzo zaniepokojeni, że wpadną w tego typu zasadzkę. Chociaż misją dowódców i oficerów jest upewnienie się, że niewinni ludzie nie zostaną skrzywdzeni.

Jest pan pewien, że wojsko zrobiło dotychczas wystarczająco dużo, by zabezpieczyć cywilów?

Pytanie brzmi, co to znaczy wystarczająco dużo na wojnie. Zasady są zupełnie inne. Nie jest tak, jak na polu treningowym. Na wojnie naprawdę nie wiesz, kto będzie do ciebie strzelał i z którego kierunku. Trzeba non stop patrzeć wokół siebie. Presja na naszych żołnierzy, często bardzo młodych – 18-, 19-letnich ludzi – jest ogromna. Trudno mieć w takiej sytuacji pewność, że robi się wszystko, by nie skrzywdzić niewinnych osób. Pamiętajmy, że według statystyk stosunek niewinnych ofiar po stronie palestyńskiej wobec zabitych terrorystów jest jednym z najniższych na świecie.

Ta przemoc gdzieś zmierza?

Nie mam wątpliwości, że sposobem na zakończenie działań wojennych jest uzgodnienie rozwiązania politycznego. Zwykle po każdej wojnie dochodzi do negocjacji politycznych. Niestety Netanjahu nie zadeklarował, jakie są nasze polityczne cele w tej wojnie. Wskazał tylko na cele militarne.

Jednym z nich jest uwolnienie zakładników. „Bibi” go nie realizuje, właściwie robi coś zupełnie przeciwnego. Drugim jest zniszczenie wojskowego i cywilnego potencjału Hamasu. Z tym że dziś wszyscy rozumieją, że nie ma skutecznego sposobu na ściganie każdego terrorysty Hamasu. Trzeba ich zabijać, gdy się ich dopadnie. Ale prowadzenie wojny w celu zniszczenia 90 proc. tuneli i 90 proc. siły roboczej Hamasu zajęłoby pięć lat. Nikt nie chce brać w tym udziału. Może poza Netanjahu. ©℗

Rozmawiała w Jerozolimie Karolina Wójcicka