Do niesławnego 7 października sporo udawało się jednak zamieść pod dywan. Za Bidena „Bibi” co prawda nie przechadzał się po Ogrodzie Różanym jak za Donalda Trumpa. Na to nie mógł liczyć. Ale broń z Ameryki szła dalej, a wsparcie w ONZ wciąż było. Nie tylko utrzymano porozumienia abrahamowe, ale były widoki na wielki deal z Arabią Saudyjską, który miał być kampanijnym hitem Bidena.
Po barbarzyńskim ataku Hamasu na Izrael Amerykanie chcieli uzyskać wpływ na proces decyzyjny rządu Netanjahu. Najważniejsi politycy i wojskowi z USA przylatywali na lotnisko im. Dawida Ben Guriona (do czasu Netanjahu najdłużej pełniącego funkcje premiera kraju, nazywanego „Panem Bezpieczeństwo”), chcieli mieć wpływ na zmilitaryzowanego i straumatyzowanego sojusznika. Nie udało im się. Teraz w Jerozolimie przebywa szef CIA William Burns. Nieskutecznie przekonuje, że operacja lądowa na Rafah to nie najlepszy pomysł.
Podobnie nieskuteczne w dążeniu do deeskalacji były inne zabiegi Białego Domu, na czele z prowadzeniem w imieniu Izraelczyków negocjacji z Katarczykami i Hamasem. Nie zadziałały też ciche dni telefoniczne, które Biały Dom zaprowadzał wobec Netanjahu. Premier Izraela pozostał też w gruncie rzeczy niewzruszony na słowa wsparcia ze strony otoczenia Bidena dla opozycji w państwie żydowskim czy komentarz lidera demokratycznej większości w Senacie Chucka Schumera, że w Izraelu powinno dojść do wyborów. Sankcje na ekstremistycznych osadników żydowskich zaangażowanych w ataki na Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu Jordanu też nie wystarczyły. Podobnie jak groźba sankcji na izraelski batalion Necach Jehuda, który działa na okupowanym Zachodnim Brzegu.
Po Netanjahu wszystko spływa jak po kaczce. W jego kalkulacjach Stanów Zjednoczonych Bidena po prostu nie ma. Liczą się jako dostawca broni oraz głos w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. A na tych polach do rewolucji daleko, chociaż w ubiegłym tygodniu Amerykanie zatrzymali jedną z dostaw amunicji do Izraela, nie podając powodu. Jeśli Netanjahu będzie kontynuował operację lądową w Rafah, to transze ze sprzętem wojskowym mogą przychodzić później lub być odwoływane. Ale zapewne nic więcej. „Bibi” wciąż może liczyć na okrągłe słowa wsparcia i twardą pomoc militarną jak przy strącaniu rakiet przy odwetowym ataku Iranu z kwietnia.
Dla USA wygląda to nieco żenująco, a sytuacji nie poprawiają briefiengi Departamentu Stanu. Oglądając je, można zrozumieć, dlaczego wierchuszka Hamasu przekonuje, że wojnę już właściwie wygrała, że udało im się wstrząsnąć światową polityką, a sprawa Palestyny rezonuje jak nigdy wcześniej. Rzecznicy wiją się jak piskorze, by tak odpowiedzieć, by nie odpowiedzieć, gdy padają pytania o interpretacje humanitarnego prawa międzynarodowego.
Niektórzy nie wytrzymali, jak Josh Paul, który w Departamencie Stanu odpowiadał za sprawdzanie, czy odbiorcy amerykańskiej pomocy wojskowej przestrzegają praw człowieka. Z funkcji zrezygnował. Opowiadał później, że jego dawny resort otrzymał uznane za wiarygodne dane o przestępstwach seksualnych, jakich dopuściły się izraelskie siły bezpieczeństwa wobec jednego z przetrzymywanych w więzieniu Palestyńczyków. Źródłem informacji była organizacja Defense of Children International. Gdy Amerykanie o sprawie poinformowali Izraelczyków, kolejnego dnia zgodnie z jego relacją wojsko tego kraju siłą weszło do biur organizacji, a ją samą władze uznały za podmiot terrorystyczny.
Tak działa rząd Netanjahu. Amerykański historyk Patrick Tyler, w przeszłości szef korespondentów „New York Timesa”, pisał, że Izrael wbrew nadziejom romantyków „nie jest światłem narodów, ale raczej Spartą wśród słabych państw regionu”. Biden w roku wyborczym widzi, jakie skutki spartańska bezceremonialność może mu przynieść. Za wcześnie jednak na wnioski, czy pogrzebie to jego reelekcyjne szanse, bo Biden z „prawem i porządkiem” zdaje się teraz iść po wyborców środka, a nie młodzież. ©℗