Wybory w Rosji to dla Putina okazja, by zwiększyć presję na Zachód. Cel jest jasny: wymusić zawieszenie działań wojennych na własnych warunkach i złapać drugi oddech.

„Nie ma przypadków, są znaki” – mawiają mądrzy ludzie. Nie jest więc przypadkiem to, że akurat na parę dni przed wyborami prezydenckimi w Rosji Władimir Putin przypomniał o gotowości do użycia broni nuklearnej.

Te „wybory” – cudzysłowy w tekście użyte nieprzypadkowo – są oczywiście ustawką i tylko na pozór przypominają te rozgrywające się w krajach demokratycznych. Tak jak wiele poprzednich, ale teraz jeszcze mniej. Zwycięzca jest znany z góry, poziom poparcia dla niego i pozostałych kandydatów z grubsza też zaplanowany, zresztą ich samych zawczasu również dobrano bardzo starannie. Cała machina państwowa, podporządkowane jej „komercyjne” instytucje oraz ściśle kontrolowane przez władze media pracują teraz usilnie na to, żeby scenariusz został zrealizowany bez wpadek – i zapewne tak się stanie.

Ta operacja to teatr przeznaczony głównie na użytek wewnętrzny. Ma pokazać ludowi siłę i sprawczość, a także spójność obozu władzy. Czyli utrwalić budowany stopniowo od ponad dwóch dekad ustrój „rozwiniętego putinizmu”. Z pastiszową demokracją pozbawioną realnych instrumentów oddolnej kontroli władzy, z wkomponowaną w system korupcją, dla pewności napompowany nacjonalistyczno-imperialną ideologią. I z wszechmocnym carem umieszczonym w centrum „russkowo mira” i otoczonym quasi-religijnym kultem.

Zagrożeniem dla tego projektu już od pewnego czasu nie są żadne odśrodkowe ruchy wewnątrz Rosji. Nie tylko te całkowicie i faktycznie niezależne od Kremla; one już wcześniej zostały wytępione metodami administracyjnymi, politycznymi, a jeśli trzeba było, to także przekupstwem lub brutalną siłą. Potem przyszła kolej na potencjalnych buntowników należących do „rodziny”. Nawet jeśli jacyś członkowie aktualnej elity władzy, z różnych powodów, knuli przeciwko Putinowi – żeby usunąć go całkiem albo wytargować dla siebie lepszy kawałek tortu – i jeśli to oni stali za takimi niespodziankami jak powrót do Rosji Aleksieja Nawalnego po próbie otrucia go w samolocie czy pucz Jewgienija Prigożyna (a to wysoce prawdopodobne), to ich nadzieje zostały złożone do grobów wraz z figurantami, którymi się posługiwali. Dziś albo sami nie żyją, albo chowają się w mysiej dziurze w nadziei dotrwania do lepszych czasów, albo po prostu złożyli carowi hołd lenny (wzmocniony odpowiednim okupem) i będą mu teraz służyć ze zdwojoną gorliwością. Reżim okazał się – przynajmniej na to dziś wygląda – świetny w pacyfikacji opozycji. Tyle że w polityce nic nie jest dane raz na zawsze.

Ryzyko dla wymarzonej wizji Putina i jego akolitów wciąż bowiem istnieje. Paradoksalnie stworzyli je sami – rozpoczynając fatalnie skalkulowaną, pełnoskalową agresję przeciw Ukrainie. I nie potrafiąc, jak do tej pory, ani jej wygrać, ani się z niej wycofać.

Tymczasem, wbrew propagandowym zaklęciom, kraj zsuwa się po równi pochyłej. Rzeczywistości nie da się zakłamywać w nieskończoność, podobnie jak nie da się zbyt długo przejadać prostych rezerw. Autorytet armii i służb specjalnych został wystawiony na szwank. Deficyt rąk do pracy, kapitału inwestycyjnego i (zwłaszcza) nowoczesnych technologii daje się we znaki gospodarce. Najbardziej intratne rynki zbytu dla rosyjskich surowców utracono bezpowrotnie. Szybko rosną wydatki wojenne, jednocześnie spadają finansowanie usług publicznych oraz poziom życia przeciętnego Rosjanina i siła nabywcza jego pensji czy emerytury. A wyśnione imperium de facto coraz bardziej uzależnia się od chińskiego patrona i sponsora. To wszystko bezpośrednie lub pośrednie skutki „specjalnej operacji wojskowej”.

Rosyjską racją stanu jest przerwanie wojny najszybciej, jak się da, i doprowadzenie do względnej normalizacji w stosunkach z Zachodem. Problem polega na tym, że Moskwa pod żadnym pozorem nie może tego przyznać

Nawet jeśli nie dociera to do samego Putina, to niemożliwe, by z powagi sytuacji nie zdawali sobie sprawy co bystrzejsi (i młodsi) ludzie w jego otoczeniu. Opisana wyżej przewaga kremlowskiego centrum nad resztą Rosji może więc mieć charakter chwilowy i posypać się jak domek z kart, gdy negatywne trendy przekroczą jakieś nieznane dziś punkty krytyczne.

Ciężko wypracowany autorytet samego Putina jest co prawda niezłym zabezpieczeniem i możliwym instrumentem ratunkowym, ale Władimir Władimirowicz nie młodnieje. Teoretycznie (i chyba praktycznie też) w ten weekend zapewnia sobie władzę dożywotnią, tyle że nikt nie wie, jak długo potrwa to dożywocie. Nie wiadomo też, czy car zechce (i zdoła) jeszcze za życia namaścić następcę, którego prawa do tronu nie zostaną zakwestionowane. Znając Rosję: mało prawdopodobne. W ciemno można obstawiać, że wkrótce po śmierci Putina parę wrogich frakcji nagle weźmie się za łby, mniej czy bardziej spektakularnie, ale na pewno z fatalnym skutkiem dla państwa.

Zakończyć tę wojnę

Zegar tyka. Rosyjską racją stanu jest więc przerwanie wojny w Ukrainie najszybciej, jak się da, a w konsekwencji – doprowadzenie do względnej normalizacji w stosunkach z Zachodem, w tym do zniesienia lub przynajmniej ograniczenia sankcji. To pozwoliłoby złapać oddech, odbudować nadwyrężony potencjał ekonomiczny i wojskowy, no i cieszyć się owocami dotychczasowych działań w miarę bezpiecznie.

Problem, z punktu widzenia Moskwy, polega jednak na tym, że pod żadnym pozorem nie można tego przyznać. Oznaczałoby to potwierdzenie swojej słabości, więc w rosyjskich realiach skokowo zwiększyłoby polityczne ryzyka dla ekipy Putina. Dlatego kompleksowy przekaz informacyjny sformatowano dokładnie przeciwnie. W skrócie brzmi on: „mamy się znakomicie, wygrywamy wojnę, jeśli chcecie ją skończyć, to proszę bardzo, ale tylko na naszych, wyśrubowanych warunkach”.

A jeśli nie? I na to Kreml ma gotową odpowiedź: „jeśli będziecie się nadal upierać albo, co gorsza, zwiększać na nas presję, to jesteśmy gotowi do eskalacji”. Wyborczy teatr w Rosji na dwa sposoby sprzyja takiemu blefowi. Po pierwsze, w naturalny sposób powoduje, że światowe media i opinia publiczna zwracają na komunikaty z Moskwy większą uwagę (sama wojna już się kibicom mocno opatrzyła). Po drugie, umożliwia propagandową grę na kontrastach – z jednej strony mamy wszak Rosję właśnie zjednoczoną wokół silnego przywództwa i solidarną ze strategią Putina, a naprzeciw niej Zachód podzielony wewnętrznie, nawet skłócony, niepewny rezultatu i skutków nadchodzących wyborów w USA i Europie. To podprogowo osłabia determinację do trwania w konflikcie z Rosją nawet u tych, którzy doceniają niebezpieczeństwo ze strony Kremla i nie mają złudzeń co do dalszych jego zamiarów.

Rosjanie w tej sytuacji starają się maksymalnie wykorzystać sprzyjające im pięć minut. Temu służyło np. niedawne zwiększanie napięcia wokół Mołdawii, z deklaracją samozwańczych władz Naddniestrza „oddających się pod opiekę” Moskwy. To tylko bicie piany, bo przecież na skuteczną akcję zaczepną Rosjanie mają zerowe szanse, a cały użyty wcześniej arsenał akcji dywersyjnych okazał się bezużyteczny. Paniczne reakcje w niektórych środowiskach na Zachodzie udało się jednak wywołać. Zupełnie przez przypadek w kilku ważnych krajach jednocześnie obudziły się „ruchy pokojowe” – w Polsce też. Aktywiści – głoszący od lat tezy zbieżne z aktualnymi potrzebami propagandowymi Kremla i utrzymujący zażyłe kontakty z rosyjskimi dyplomatami – po dłuższym „odpoczynku operacyjnym” znów zaczęli organizować manifestacje domagające się zakończenia pomocy dla Ukrainy. W tym samym celu wykorzystano rozlewające się po Europie protesty rolnicze. A czołowy wśród szefów rządów Starego Kontynentu kontestator zachodniej solidarności strategicznej Viktor Orbán udał się z wizytą do Donalda Trumpa i przywiózł z Waszyngtonu świetnie wspierający rosyjską narrację komunikat: „Trump zamierza po zwycięstwie wyzerować wsparcie dla Ukrainy i w ten sposób wymusić zakończenie wojny; Europa jest tymczasem niezdolna do jej samodzielnej kontynuacji”.

Chyba jednak na Kremlu uznano, że to wciąż za mało, by szybko sparaliżować wolę Zachodu i wymusić kapitulację osamotnionej Ukrainy.

Nuklearny straszak

W środowym wywiadzie dla agencji informacyjnej Rossija-1 Putin ostrzegł wobec tego Zachód, że Rosja „jest technicznie gotowa na wojnę nuklearną i że wysłanie wojsk przez USA na Ukrainę zostanie uznane za znaczącą eskalację konfliktu”. Co prawda jednocześnie zastrzegł, sprytnie się asekurując, że „scenariusz wojny nuklearnej nie przyspiesza” i że on sam wciąż „nie widzi potrzeby użycia broni nuklearnej w Ukrainie”, ale to niuanse przeznaczone dla bardzo uważnych odbiorców i dla propagandystów mających zadanie prezentowania Putina w roli „gołąbka pokoju”. Do lwiej części opinii publicznej na Zachodzie dotrą tylko krzykliwe nagłówki, z których wynika bliska groźba atomowej zagłady.

To nie pierwszy raz – Rosja już w przeszłości wysyłała podobne komunikaty ustami samego Putina, Dmitrija Miedwiediewa lub pomniejszych polityków. A potem się z nich wycofywała, zapewne testując reakcje. Wtedy nie zadziało. Powrót do nuklearnego straszaka może więc być jedynie oznaką narastania rosyjskiej desperacji i braku nowych – lepszych – pomysłów. Gra toczy się jednak o zbyt wysokie stawki, by całkiem tę groźbę lekceważyć.

To nie oznacza, że prawdopodobieństwo pełnoskalowego konfliktu atomowego wisi w powietrzu. Użycie broni ostatecznej wymusiłoby zdecydowaną odpowiedź wojskową Stanów Zjednoczonych, i to bez względu na to, kto w krytycznym momencie zasiadałby w Białym Domu. Niewykluczone więc, że to gra na przestraszenie przede wszystkim amerykańskiej opinii publicznej i zwiększenie szans Trumpa – kandydata obiecującego rychłe zakończenie tej egzotycznej dla wielu wyborców wojny. Straszenie Europejczyków byłoby w tym wariancie jedynie pożądanym skutkiem ubocznym.

Możliwe też, że deklaracja Putina miała charakter profilaktyczny i była obliczona na powstrzymanie artykułowanych coraz częściej pomysłów wprowadzenia do Ukrainy wojsk krajów NATO. To byłby dla Rosji scenariusz fatalny. Owszem, z jednej strony dałby paliwo propagandzie wskazującej, że wojnę toczy się nie tylko z pogardzaną i słabą Ukrainą, lecz także z całym Zachodem, tyle że ta narracja i tak ma się w Rosji bardzo dobrze i bynajmniej nie potrzebuje dla swej żywotności nowych argumentów. Za to – z drugiej (dużo ważniejszej) strony – istotna obecność żołnierzy Sojuszu (nawet niebojowa) bardzo ułatwiłaby szkolenie armii ukraińskiej i wiele działań logistycznych. Zwiększałaby także polityczne ryzyko prowadzenia terrorystycznego ostrzału ukraińskich tyłów. Wysoce prawdopodobna śmierć żołnierzy amerykańskich czy francuskich od rosyjskiej bomby czy rakiety mogłaby znów zmobilizować opinię publiczną Zachodu przeciwko interesom Kremla.

Dużo taniej i mądrzej jest zapobiegać takiemu zdarzeniu, niż potem lizać realne czy choćby tylko wizerunkowe rany – i być może to właśnie próbował zrobić Putin.

Waszyngton zdążył już stwierdzić, że w realnym świecie nie zaobserwował żadnych zmian w podejściu Rosji do kwestii nuklearnych, ale jednak pewien niepokój na Zachodzie i tak dało się zauważyć. Trudno się dziwić – rosyjska doktryna, obowiązująca od 2020 r., bardzo liberalnie określa warunki dopuszczalności użycia broni atomowej. Właściwie wystarczą jakiekolwiek działania lub sytuacja, które kierownictwo zinterpretuje jako „zagrożenie dla istnienia państwa”. A Putin i jego ludzie przyzwyczaili nas do sporej fantazji w tym względzie – takim egzystencjalnym zagrożeniem dla Rosji zdarzało się im nazywać np. poszerzenie NATO, a nawet kwestionowanie rosyjskich narracji historycznych. „Broń istnieje po to, aby jej używać” – powiedział Putin, przypominając, że „mamy tu swoje własne zasady” (bo doktryny nuklearne praktycznie wszystkich innych państw atomowych, poza Koreą Północną, zakładają użycie głowic nuklearnych jedynie w ramach symetrycznej odpowiedzi na taki krok ze strony agresora). To działa na wyobraźnię.

Gra w tchórza

Dwa samochody pędzą coraz szybciej naprzeciwko siebie po kolizyjnej trasie. Wygra ten z kierowców, który dłużej zachowa zimną krew i nie zjedzie do rowu. To sytuacja, wielokrotnie używana jako obrazowa analogia w politycznych analizach różnych konfliktów – tym razem świetnie pasuje do gry nerwów pomiędzy Rosją a Zachodem.

Auta są bardzo różne. Jedno ma sporą masę, solidne strefy zgniotu, poduszki powietrzne i pasy bezpieczeństwa. Drugie to jakaś łada – jest znacznie mniejsze, ma archaiczną konstrukcję, przerdzewiałe progi i słupki. Poduszki miała, ale ktoś je ukradł, a raport w tej sprawie zaginął wskutek administracyjnego bałaganu. Prowadzi jednak tego rzęcha doświadczony, zdeterminowany i agresywny kierowca. I to on decyduje o wszystkim, bo pasażerowie są albo w stanie upojenia, albo związani i zakneblowani – wobec czego nikt nie szarpnie za kierownicę ani za ręczny hamulec. Natomiast w porządnym i względnie bezpiecznym samochodzie z drugiej strony trwa ożywiona dyskusja, rąk na kierownicy jest kilkanaście, a koncepcji co do tempa i kierunku dalszej jazdy jeszcze więcej. Na dokładkę niektórzy obecni na pokładzie wcześniej nie jeździli nawet na hulaj nodze, za to wszyscy bardzo się starają, by uwzględniać zdanie nie tylko pasażerów z tylnych siedzeń, ale nawet krewnych i znajomych, którzy siedzą przy grillu za garażem. Dodatkowa zła wiadomość: część tego towarzystwa tak naprawdę gra w drużynie kierowcy łady albo przynajmniej po cichu mu kibicuje, bo lubi robić na złość tym, którzy siedzą z przodu wypasionej fury.

Gdyby nie emocje i chaos w tym drugim samochodzie, to oczywiście on powinien pozostać na drodze. Umknąć w bok lub gwałtownie wyhamować musiałby ten mniejszy i gorzej wyposażony. W praktyce, niestety, wcale tak być nie musi. Dlatego kierowca rozklekotanej łady ma szansę na sukces. Żeby ją dodatkowo zwiększyć, właśnie głośno trąbi, co – zgodnie z jego intencją – powoduje u kontrpartnerów objawy paniki.

Od nas – ludzi Zachodu – zależy dzisiaj, kto ostatecznie wyląduje w rowie albo jako pierwszy zdejmie nogę z gazu. Czarny scenariusz, że oba auta pojadą konsekwentnie i do końca na zderzenie czołowe, jest skrajnie mało prawdopodobny, bo w żadnym z nich nie ma samobójców, tylko ludzie interesu.

Nasz interes jest dość oczywisty i polega na powstrzymaniu Putina. Nawet nie z powodów etycznych i prawnomiędzynarodowych, ale z czystego pragmatyzmu. Jeśli po raz kolejny ustąpimy mu z drogi, zachęcimy licznych naśladowców w innych państwach bandyckich i potencjalnie bandyckich.

Nie czy, lecz jak

Pytanie w tej sytuacji brzmi: jak, gdy w Rosji już skończą się wybory, a Putin otrzyma wymarzoną perspektywę kolejnych kadencji u steru, przekonać go do rzeczy, do której nie zdołaliśmy go skłonić wcześniej. Do polityki opartej na minimalnych choćby kompromisach i poszanowaniu cywilizowanego obyczaju.

Po ostatnim nasileniu rosyjskich działań propagandowych i wywiadowczych, a także w obliczu stałej presji militarnej rysują się dwie możliwe strategie. Pierwsza: faktycznie deeskalować obecną fazę konfliktu, nawet za cenę interesów Ukrainy, przerywając rozlew krwi i zmniejszając ryzyko wciągnięcia do wojny kolejnych państw – ale dać Rosji tylko pozorny oddech. Podtrzymać, a nawet zaostrzyć sankcje, uzasadniając to spodziewaną odmową Rosji w sprawie wycofania się z okupowanych terytoriów. Gdyby Moskwa zdecydowała się mimo to na jakieś zawieszenie broni lub nawet traktat pokojowy, gra trwałaby nadal. A jej oczekiwanym (z naszej strony) finałem byłyby zgon Władimira Putina i destabilizujący Rosję wybuch w Moskwie walk o schedę – co otworzyłoby perspektywy dla popchnięcia sprawy ukraińskiej naprzód. To wizja pewnie dla wielu kusząca, ale diablo trudna do konsekwentnej realizacji, bo po drodze pojawią się silne pokusy robienia z „pokojową” już Rosją tradycyjnie dobrych interesów. W efekcie sankcje z czasem jednak by obumarły, zaś agresor zyskałby zdolności do nowego ataku.

Pozostaje więc opcja druga: robić to, co do tej pory, tylko bardziej. Czyli zaostrzyć i uszczelnić sankcje oraz wesprzeć Ukrainę wojskowo tak mocno, jak tylko się da. Bez oglądania się na fuknięcia i warknięcia z Kremla. Wóz albo przewóz. Przypomnę – jednak to my mamy o wiele solidniejszy samochód. ©Ⓟ