We wsiach na wschodzie Ukrainy nawet po dwóch latach wojny stosunek do Rosjan jest inny niż na zachodzie kraju. – To też ludzie – mówią mieszkańcy.

Biełgorod to rosyjska wieś tuż przy granicy z krainą wroga. Przed wojną, opowiada mi 64-letnia Antonina, mieszkanka Borysówki znajdującej się na terytorium Ukrainy, jeździło się w tę i we w tę. Można się wyrobić w godzinę. Każdy miał tam jakąś rodzinę po drugiej stronie. Nawet po 24 lutego 2022 r. ruch graniczny do pewnego stopnia został utrzymany. – U nas na początku wojny brakowało wielu produktów. Robiliśmy więc wymianę ze znajomymi Rosjanami. Syn zawoził im mleko, a nam przywoził chleb. Barterowa relacja skończyła się dopiero wtedy, gdy rosyjska wieś, do której jeździł, została wysiedlona – mówi skromnie ubrana kobieta, w Borysówce mieszkająca od urodzenia.

ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna / fot. Karolina Wójcicka

Z Rosjanami łączy tutejszą ludność sporo. Na wschodzie Ukrainy mówi się surżykiem, będącym mieszanką języków ukraińskiego i rosyjskiego. – W czasach ZSRR byliśmy przecież tacy sami. A po jego upadku wcale nie poczułam, że coś się w tym zakresie zmieniło – opowiada Antonina. Rosjanie Borysówkę zajęli na samym początku inwazji. Pod ich kontrolą pozostała do września 2022 r. Antonina mówi, że żołnierze traktowali ich dobrze. Trochę tak, jakby byli swoi. – Nawet jedzenie nam dawali.

ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna / fot. Karolina Wójcicka

Nie chcieli z mężem uciekać, nawet gdy zaczęła się okupacja. – Mamy gospodarstwo, którym ktoś musiał się zajmować – tłumaczy. Krowy, kury, kaczki. Dziś dokarmiają też opuszczone psy i koty. – Mąż na mnie krzyczy. Pyta, po co to robię – śmieje się kobieta. Małżeństwo jest jednak wyjątkiem. Większość mieszkańców po 24 lutego Borysówkę opuściła. Zostało 10 osób. Wcześniej było ich ponad 360. Najwięcej, opowiada Antonina, trafiło do Charkowa. Ale byli też tacy, którzy podziękowali Rosjanom i postanowili ułożyć sobie życie za wschodnią granicą. Ukraińców, którzy po wybuchu wojny wyjechali do Rosji, jest sporo. W większości dochodziło jednak do przymusowych przesiedleń. Moskwa próbowała w ten sposób pozbyć się ze wschodniej Ukrainy osób sympatyzujących z rządem w Kijowie. Mówiła o tym m.in. ambasadorka Stanów Zjednoczonych przy ONZ Linda Thomas-Greenfield. – Istnieje coraz więcej wiarygodnych dowodów, że osoby uznane za zagrożenie dla rosyjskiej kontroli z powodu proukraińskich poglądów „znikają” – tłumaczyła podczas ubiegłorocznego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. I dodała, żeosób „przesłuchiwanych, zatrzymywanych i przymusowo deportowanych” do Rosji mogło być od 900 tys. do 1,6 mln.

Odcięci od świata

Antonina za zbawców Rosjan nie uważa. Z krewnymi po drugiej stronie granicy dziś nie rozmawia. Kiedy pytam o powód tej decyzji, żali się, że od dwóch lat nie mają we wsi prądu i gazu. To wina Rosji. Rozmawiamy w Łypci – nieco większej, oddalonej o 15 km od granicy miejscowości. Drogi są tu podziurawione, a budynki biedne i naznaczone wojną. Na niektórych widać ślady po kulach. Mieszkańcy pogranicza załatwiają tu większe sprawy. W Łypci działa bowiem poczta, są też przychodnia i apteka. Antonina przyjechała z mężem odebrać drewno na opał, które dostali w ramach pomocy humanitarnej. Informacje o tego typu akcjach przekazuje im rada wiejska w Borysówce. – Sława Bogu – mówi, obserwując grupę mężczyzn ładujących drewno na przyczepę podpiętą do burgundowej łady.

Ja się martwię, że nasz 12-latek robi bransoletki, by zbierać pieniądze na armię. A prokuratorzy robią sobie wielkie wesela, gdzie same torty kosztują 100 tys. hrywien – mówi Nadzieja

Na wschód od Łypci jest tylko gorzej. Antonina mówi, że w żadnej wsi nie ma prądu. Nie spodziewa się, że przed końcem wojny cokolwiek się tu zmieni. Nie chce jednak za bardzo narzekać. – Mamy przecież co jeść, a teraz jeszcze drewno przywieźli – podkreśla. Choć przyznaje, że zimą bywa trudniej. Po godzinie 16 zdani są z mężem na latarki i świeczki.

W Borysówce każdy zamieszkały dom – a jest ich tylko sześć – otrzymał generator prądu. Paliwo do zasilania trzeba jednak kupować samemu. Zwykle Antonina z mężem z generatora korzystają więc godzinę dziennie, czasami krócej. Włączają go głównie po to, by pompować wodę. Nie stać ich na więcej. – Mąż pracował przez 30 lat. Potem zachorował, więc ma małą emeryturę – wyjaśnia ściszonym głosem. Jest lekko zawstydzona. Tłumaczy, że ukochany patrzy w naszym kierunku. Małżeństwo dorabia na sprzedaży produktów z gospodarstwa. Ale to za mało, by utrzymać się w wojennej rzeczywistości. Dlatego w dużym stopniu polegają na pomocy z zewnątrz. Obiady niemal każdego dnia serwuje im rada wiejska. Antonina śmieje się, że wolałaby swoją kuchnię. Jest lepsza.

Problem w tym, że nawet jeśli byłoby ją stać na gotowanie, to nie miałaby gdzie kupować niezbędnych produktów. Do Łypci jeździ się rzadko, a w Borysówce nie ma dziś nawet sklepu spożywczego. – Kiedyś był, ale potem przyleciała rosyjska rakieta i się spalił – mówi Antonina. A dla sześciu domów nikt kolejnego nie otworzy.

Wioska jest właściwie odcięta od świata. Nie tylko w przenośni. Mało kto może dziś do niej wjechać. Jest zbyt niebezpiecznie, a na trasie z Charkowa co kilka kilometrów ustawione są wojskowe checkpointy. Antoniny nie mogą odwiedzić nawet jej dzieci. Dwie dorosłe córki mieszkają ze swoimi rodzinami w Charkowie. Syn wyprowadził się pod Odessę. W domu rodzinnym nie było ich już ponad dwa lata. Na szczęście, podkreśla, ona z mężem może poruszać się w miarę swobodnie. Dlatego czasami wsiadają w samochód, tankują paliwo i jadą do miasta. W listopadzie udało im się dotrzeć na urodziny zięcia.

Punkt niezłomności

Nieco lepiej wygląda sytuacja w położonej kawałek dalej wsi Wesełe. Tu dojazd jest łatwiejszy. Być może dlatego, że od granicy z Rosją dzieli ją osiem kilometrów. Wesełe leży nad rezerwatem wodnym, teren jest pagórkowaty. Byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie porozrzucane w przypadkowych miejscach ostrzelane samochody i spalone traktory. Na niektórych wciąż widać wysprejowane „Z”, jeden z symboli sił zbrojnych Rosji. Na polu przy głównej drodze widać też opuszczoną i zardzewiałą wieżę czołgu. Budynki, które ciągną się wzdłuż ulic, wyglądają, jakby spadł na nie grad kul. Dziur nie dałoby się zliczyć. Od 24 lutego minęło już ponad półtora roku. Ale w Wesełej można odnieść wrażenie, że wojska wroga dopiero wyjechały.

Rosjanie zniknęli stamtąd – podobnie jak z Borysówki – na początku września 2022 r. Mieszkańcy pod okupacją żyli więc niemal siedem miesięcy. Wojska wjechały tam zaledwie kilka godzin po oficjalnym rozpoczęciu inwazji. – Na początku zachowywali się nie najgorzej. Trochę bili. Ale jak nasi odbijali zajęte tereny, to zaczęli nas nękać – opowiada dwóch mężczyzn, których spotykam na ulicy. Przez cały czas żyli bez elektryczności i gazu.

Dostawy prądu przywrócono dopiero w kwietniu tego roku. Przerwy zdarzają się rzadko, głównie podczas nalotów. – W tym roku było ich 16 – mówi mi sołtyska. – Nadzieja – przedstawia się. I szybko dodaje po rosyjsku: Nadieżda. Posługuje się dwoma językami. Jest roześmiana i energiczna. To obowiązki zawodowe tak ją nakręcają. Wygląda, jakby dopiero wyszła od fryzjera. Powiew normalności wśród zabłoconych dróg i zniszczeń.

Przez lata pracowała jako weterynarka, zarządzała lecznicą. Mówi, że w Wesełej zna wszystkich. Przez 40 lat leczyła tutejsze zwierzęta. – Teraz zarządzam innymi sprawami – śmieje się. Przygotowuje listy odbiorców pomocy humanitarnej, a później pomaga przy jej rozdawaniu. Rejestruje też powracających z uchodźstwa mieszkańców – dotychczas wróciło ok. 100 osób. W czasie okupacji z prawie 1,5 tys. zostało ich we wsi zaledwie 150. – Mamy tu teraz samych staruszków. Ludzi powyżej 60. roku życia. I tylko jedno, 12-letnie dziecko – mówi. Ze wsi wyjechała też rodzina Nadziei. Dzieci i wnuki są dziś w Litwie. – Musieli uciekać przez Rosję. Inaczej nie wypuszczali – opowiada.

Rozmawiamy w lokalnym punkcie niezłomności – miejscu, w którym przez całą dobę można skorzystać z podstawowych mediów i usług. Takie punkty działają prawie w każdym zakątku Ukrainy. W Wesełej powstał w niewielkim budynku, który przed wojną służył jako centrum kultury. W środku jest sporych rozmiarów scena, na której wisi flaga państwa, oraz wygodne, kinowe fotele. Na pokrytych boazerią ścianach – oprócz zdjęć – wiszą dyplomy, na półkach starannie ułożono puchary i medale. – Bo my tu zespół muzyczny i taneczny mieliśmy. Nawet koncerty się odbywały – opowiada Nadzieja. W tle gra ukraińska muzyka, ale dziś zamiast tańców obsługuje się tu podstawowe potrzeby mieszkańców. Jest piecyk, przy którym można się ogrzać zimą. I generator prądu, żeby naładować telefon. Raz w tygodniu, w piątki, do punktu przyjeżdża lekarz. Poczta dociera w środy – przywozi ludziom m.in. emerytury w gotówce. Autobusy do pobliskich Łupci kursują dwa razy w tygodniu: we wtorki i w piątki. Tam można się przesiąść w marszrutkę do Charkowa. – To wszystko za mało – narzeka sołtyska. We wsi nie działa nawet żaden sklep. Wszystkie zostały rozstrzelane podczas okupacji. – Obiecują nam, że może niedługo przyjedzie tu taki mobilny market – cieszy się. Pomoc humanitarna dociera za to regularnie. W poniedziałki dostają chleb, a organizacje z zagranicy rozdają mieszkańcom paczki żywnościowe. Brakuje jednak środków higienicznych. Od wyzwolenia, mówi Nadzieja, dopiero trzy razy dotarły tu takie dostawy.

Żadnych nieprzyjemności

Mieszkańcy chcieliby się zabrać za odbudowę. Trzeba wyremontować ambulatorium i szkołę. Oba budynki, zdaniem sołtyski, powinny zostać włączone do krajowego programu odbudowy. To pilotażowy projekt, w ramach którego sześć miejscowości w Ukrainie otrzymało fundusze na remonty. Ich efekty mają być wzorem dla całego kraju. Władze w Kijowie chcą w ten sposób pokazać reszcie miejscowości – a także światu – jak odbudowywać Ukrainę, żeby było „lepiej niż wcześniej”. Na razie mieszkańcy mogą liczyć na pomoc państwa tylko w remontach prywatnych budynków. We wsi powstała specjalna komisja, która ocenia poziom zniszczeń i wydaje specjalne bony. Te można wymienić w sklepach na materiały budowlane. Prywatni sponsorzy boją się na razie inwestować w naprawy. Mówią, że jest zbyt niebezpiecznie, za blisko granicy. Ambulatorium jest niezbędne, a szkoła to lokalny symbol. Po wybuchu wojny służyła jako schron. Ci, którzy zostali w Wesełej na czas okupacji, ukrywali się w tamtejszej piwnicy nawet przez pięć miesięcy. Choć i tu – podobnie jak w Borysówce – widziano różne podejścia. – Byli tacy, którzy dziękowali Rosjanom życzliwie. I szybko wyjechali do Rosji. Uznali, że chcą być jej częścią – wyjaśnia sołtyska. Wśród nich znalazła się matka chrzestna Nadziei. 5 maja ubiegłego roku pojechała do Kurska. – A potem dzwoniła i opowiadała nam różne bzdury. Na przykład takie, że Charków się poddał. 40 lat żyła w Wesełej! – oburza się kobieta. Utrzymuje za to kontakt z kuzynostwem z Irkucka na Syberii. – Współczują nam. Nie było żadnych nieprzyjemności – wyjaśnia. Sama na obywateli Rosji mówi „raszyści”. – Oni jak tu przyszli, to się dziwili, że my tyle sklepów mamy. Albo że są tu kamienne domy i wanny. Ja ich pytałam wtedy, czy oni w takim razie w ziemiankach mieszkają.

Wszyscy w Wesełej są już wojną zmęczeni – przyznaje sołtyska. Morale upada. Rozmawiamy w czasie, kiedy na Zachodzie nasila się debata o jej dalszych losach. Ukraińska kontrofensywa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, a świat musi mierzyć się z kolejnym konfliktem – tym razem na Bliskim Wschodzie. Nadzieja nie ma wątpliwości, że Moskwa jest odpowiedzialna za to, co się dzieje, ale według niej wiele zależy też od władz Ukrainy. – Ja się martwię, że ten nasz 12-latek robi bransoletki, by zbierać pieniądze na armię. A prokuratorzy robią sobie wielkie wesela, gdzie same torty kosztują 100 tys. hrywien (ok. 10 tys. zł) – zauważa. Zełenskiemu ufa. Uważa, że gdyby dalej rządził Poroszenko, to byłoby źle. – Oddałby ten kraj za nic. Jak Rosja zajęła Krym, to wojskowi byli gotowi go odbijać. Tylko nikt im nie dał takiego rozkazu – podkreśla.

Na wschodzie Ukrainy podejście do wojny różni się często od perspektywy stolicy. Zdaniem Antoniny walki powinny się skończyć jak najszybciej. – Lepszy byłby kompromis. Po co zabijać tylu ludzi? Lepiej, żeby się dogadali – przekonuje emerytka. Do zwykłych Rosjan nie ma żalu. Uważa, że to wojna państw, nie ludzi. Ale podkreśla, że w Borysówce czy Wesełej łatwiej im będzie się dogadać z sąsiadami. – Bądź co bądź to nie Zachód – rzuca. ©Ⓟ

Mieszkańców wsi w obwodzie charkowskim wspiera Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Projekty są realizowane m.in. dzięki funduszom Fundacji Biedronki