Ukraina przegrzała spór zbożowy z Polską. Nawet jeśli władze w Warszawie nie zyskały poparcia Komisji Europejskiej, z którą toczą spór o praworządność, argumenty Wołodymyra Zełenskiego były i pozostają słabe.

Narracja Kijowa opiera się na manipulacji, która pomija to, że tranzyt zboża przez Polskę trwa i nie jest blokowany. Aby docisnąć stronę ukraińską, wystarczyło nie wychodzić z roli ofiary tej manipulacji i po cichu szukać sojuszników w Europie Środkowej i na Zachodzie. Polskie władze wolały jednak spektakularne gesty.

Wydawało się, że po pozbawionych dyplomatycznego sensu słowach premiera Mateusza Morawieckiego o końcu dostaw broni nie można było pójść w bezsens dalej. Minister spraw zagranicznych i minister aktywów państwowych postanowili jednak spróbować. W tej rywalizacji wygrał Zbigniew Rau. Jacek Sasin po początkowym rajdzie z pistoletem na kapiszony i oskarżeniu Ukraińców, że nie zapraszają Polaków do międzynarodowych rozmów o produkcji broni, postanowił się uczciwie wycofać i przeprosić.

Minister Rau poszedł w zaparte i przeszedł do historii jako ten, który nie wziął udziału w pierwszym kijowskim szczycie szefów resortów spraw zagranicznych państw UE. Zjawili się tam wszyscy plus kierujący unijną dyplomacją Josep Borrell. Wszyscy oprócz Raua. Po kilku dniach od tej decyzji można spróbować ocenić bilans tego gestu.

Na pewno Polska zwróciła uwagę na kryzys – czy też jak mówi szef MSZ – brak koniunktury w relacjach polsko-ukraińskich. Na pewno odeszła od stolika sama i – wysyłając urzędnika niskiego rangą – dopisała się do menu. Straciła tym samym okazję, aby skutecznie odgrywać rolę ofiary manipulacji Zełenskiego i korzystając z obecności całej grupy europejskich dyplomatów, opowiedzieć swoją wersję sporu z Ukrainą. Może wychodzono z założenia, że w Kijowie nie wypada nadawać na Zełenskiego. Problem w tym, że przedstawiciele ukraińscy nie mieli podobnych obaw, gdy nadawali w sprawie zboża na Polskę w Brukseli, przed Światową Organizacją Handlu, ale też w Warszawie.

Szefowi MSZ udało się też wywołać konfuzję u tych, którzy dotąd byli przekonani, że Polska jest zainteresowana szybką ścieżką Ukrainy do UE. To Warszawa w pierwszych dniach wojny lansowała pomysł stworzenia jasnej perspektywy członkostwa. Działania te podejmowała długo przed tym, jak idea ta weszła do oficjalnej poprawności politycznej we Wspólnocie. W lutym i marcu 2022 r. w Europie nie ukrywano, że perspektywa akcesji Ukrainy jest mrzonką i nie należy zbytnio inwestować w taki plan. Polska zainwestowała. I nawet jeśli ostatecznie została wystawiona przez Zełenskiego, sam cel był kwestią realizacji długofalowych interesów. Nie jest tak, że przyszłe członkostwo Ukrainy w UE nie budzi kontrowersji. Pytania o wysokość dotacji na rolnictwo są jak najbardziej zasadne. Według wewnętrznych opracowań Rady UE opisanych przez „Financial Times” w przypadku Polski spadnie ona o 20 proc. Tak samo zasadne jest zadawanie pytań, czy jako płatnik brutto Polska będzie korzystała na przesunięciu unijnych transferów na Wschód i Bałkany. Nie mniej ważna jest jednak analiza, czy dla władz w Warszawie (niezależnie od barw) Ukraina trwale zakotwiczona na Zachodzie i zmuszona przez UE do zmian prawa i reform finalnie nie pozostaje korzyścią nadrzędną. W tym sensie gest Raua jest zachowaniem nielogicznym.

Szef MSZ od dawna wydaje się postrzegać rzeczywistość jako miejsce, w którym polskie weto może kształtować rzeczywistość. Tak jest – ale tylko do pewnego stopnia. Gdy Zbigniew Rau mówił o budowaniu koalicji na rzecz zablokowania niemieckiego pomysłu zniesienia na Radzie Europejskiej zasady jednomyślności, wskazywał na poważny problem w dystrybucji władzy w rozszerzonej UE. Gdy przekonywał, że na bank ma za sobą małe państwa Unii, które postrzegają koncepcję Berlina jako zagrożenie, Olaf Scholz zapewniał, że ma dla nich ofertę w zamian za poparcie. Rau pozostawał na polu rozważań politologicznych. Scholz szedł w przekupstwo. Wynik tej rywalizacji mógł być jeden. Parę tygodni temu Berlin ogłosił, że finalizuje budowanie koalicji na rzecz większości kwalifikowanej. Kilka małych państw – jak Słowenia, Belgia czy Luksemburg, ale też Finlandia i Portugalia – oraz jeden duży gracz, Francja, potwierdziło, że jest skłonne rozmawiać o reformie w wersji niemieckiej. MSZ sygnalizuje, że to i tak nic nie znaczy, bo zmiana może zostać wprowadzona jedynie poprzez zmianę traktatów. No, chyba że RFN zaproponuje klauzulę pomostową i zbuduje na rzecz tego pomysłu koalicję.

W kwestii zboża był przebłysk wiary w sens budowania koalicji również przez Polskę. Nie przypilnowano jednak aktywności Ukraińców w Rumunii i w Komisji Europejskiej, czyli dążenia do rozbicia grupy przeciwników ich produktów rolnych na rynkach państw regionu. Efekt był taki, że z koalicji wyszedł prymus, który pragnie odegrać rolę konstruktywną – Rumunia. Słowacja zasygnalizowała chęć rozmów. Bułgaria zniosła blokadę. I zostaliśmy tylko z Węgrami.

PiS traktuje koncepcję pojedynczego weta jak dogmat. Jego wiary nie zachwiało nawet głosowanie w UE nad odnowieniem mandatu Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej w 2017 r. Polski rząd, mając własnego kandydata, lobbował przeciwko byłemu premierowi (co było równie niezrozumiałe dla wielu państw UE jak odmowa udziału w spotkaniu kijowskim). Deklamował hasła o niemieckiej zdradzie. A na końcu po prostu przegrał. Tusk został wybrany. Nie zapytano bowiem, kto jest za, tylko kto jest przeciw. PiS nie był na to przygotowany i pozostał sam na placu boju. Jak skomentował wówczas Lech Wałęsa, były to „te plusy ujemne”.

Na osłodę pozostały kwiaty wręczone premier Beacie Szydło na lotnisku w Warszawie przez Jarosława Kaczyńskiego. „To nie porażka, to zwycięstwo” – mówił prezes PiS. – Jesteśmy dumni z naszej premier. Naprawdę dumni. (…) Była w bardzo trudnej sytuacji, była pod ogromnym naciskiem i broniła polskiej sprawy. Broniła dzielnie, broniła w sposób, który pozostanie w naszej pamięci, w naszej historii – dodawał Jarosław Kaczyński. Niestety nie padły słowa oceniające efekty tej heroicznej postawy. Tymczasem to wydaje się kluczowe w walce na arenie międzynarodowej.

Doktryna grubej pałki została sformułowana na początku XX w. przez Theodore’a Roosevelta. Amerykański prezydent w kontekście rywalizacji z państwami europejskimi w Amerykach zakładał, że należy „przemawiać spokojnie i szykować pałkę”. Politycy PiS stosują odwrotność tej doktryny. Są hałaśliwi, ale nie głośni. I nie mają grubego kija – co najwyżej patyk. Dla Roosevelta pałką do realizowania interesów państwa była flota. Dla polityków PiS są nią kwiaty i mocne słowa. ©Ⓟ