Rezolucja, którą podjął w ubiegłym tygodniu Parlament Europejski w sprawie pozbawienia Węgier przewodnictwa w UE w drugiej połowie przyszłego roku, jak każda rezolucja, nie jest wiążąca prawnie.
Czy w związku z tym należy, cytując szefową węgierskiego resortu sprawiedliwości, uznać całą sprawę za „absurd”, przekroczenie uprawnień i zamknąć dyskusję wokół prezydencji? Zanim w ślad za Budapesztem nasz obóz rządzący również okrzyknie pomysł europosłów hucpą i absurdem, warto zauważyć, że następna w kolejce do przewodzenia pracom Rady UE, czyli ministrów państw członkowskich, jest Polska. A argumenty, które wytoczyli europosłowie wobec Budapesztu, równie dobrze można odnieść do Warszawy. Zdaniem największych frakcji w PE Węgry – wobec których prowadzona jest m.in. procedura z art. 7 o naruszenie zasad praworządności – nie mają mandatu do tego, żeby kierować pracami Rady, która w największej mierze kształtuje porządek prawny w UE.
Choć rezolucja jest jedynie sygnałem oczekiwań czołowych frakcji parlamentarnych, to Bruksela nie może całkowicie zignorować argumentów europosłów. PE zagroził bowiem, że w razie nieustosunkowania się do zarzutów stawianych Budapesztowi zwyczajnie zbojkotuje węgierską prezydencję, m.in. przez nieprzekazanie dokumentów niezbędnych do kontynuacji prac legislacyjnych. Pełna obstrukcja, która mogłaby realnie spowodować w najmniejszym wymiarze opóźnienia, a w największym paraliż prac legislacyjnych, byłaby jednak ewenementem, podobnie jak potencjalne ograniczenie lub odebranie Węgrom przewodnictwa. Teoretycznie europosłowie mogą zdecydować się na to, ale dystans ponad roku do prezydencji węgierskiej jest na tyle duży, że Komisja Europejska będzie musiała zabrać w tej sprawie głos i ustosunkować się do oczekiwań PE – niezależnie, czy przez dalsze kroki związane z art. 7, czy też odniesienie się do możliwości ingerencji w kalendarz przewodnictwa w Unii. Na razie nie płyną żadne sygnały ze strony Rady UE, jakoby jakaś duża grupa państw była przekonana do pomysłu europosłów i chciała dodatkowo ukarać Węgry.
Niezależnie jednak od rozstrzygnięć na linii PE–Komisja warto odnotować, że europosłowie z coraz większą fantazją angażują się w próby karania państw, które ich zdaniem są na bakier z przestrzeganiem unijnego prawa. Sęk w tym, że europarlamentarzyści sami wykraczają poza swoje kompetencje, ponieważ ustalanie kalendarza prezydencji to domena państw członkowskich, które później współpracują w ramach tzw. trojki (to trzy państwa, które mają po sobie prezydencję, obecnie to Czechy, Szwecja i Hiszpania). Autorzy rezolucji, jak i posłowie, którzy zagłosowali za jej przyjęciem, w większości zdają sobie sprawę, że wykraczają poza uprawnienia PE, ale argumentują swoje pomysły tym, że obecne środki przewidziane w traktatach oraz prowadzone przez Brukselę postępowania i procedury wobec Węgier są nieskuteczne.
Pokłosiem podobnie krytycznej postawy europosłów względem Budapesztu było chociażby stworzenie mechanizmu warunkowości, który umożliwia wstrzymanie wypłaty pieniędzy z unijnego budżetu na rzecz państwa łamiącego zasady praworządności. Niewykluczone więc, że i tym razem Komisja pomyśli o jakimś rozwiązaniu „uszczelniającym” egzekwowanie prawa, choć w przypadku Węgier zastosowane środki i tak są już wyjątkowo dotkliwe.
Budapeszt powinien odpowiedzieć europosłom na wiele rodzących się pytań i wątpliwości, nie tylko jeśli chodzi o praworządność, lecz także postawę wobec Ukrainy i reakcje na rosyjską inwazję. Czy odpowiedzi te będą satysfakcjonujące, czy nie, to już inna historia, natomiast wszelkie wątpliwości powinny zostać rozwiane w ramach obowiązującego prawa i z wykorzystaniem dostępnych środków nacisku. „Załatwianie” sporu o praworządność przez bojkot prezydencji byłoby tym samym co wetowanie przez Węgry sankcji przeciwko Rosji czy pakietów pomocowych dla Ukrainy w odwecie za kolejne decyzje Komisji ws. praworządności. Jeśli miałoby dojść do pozbawienia Budapesztu przewodnictwa, to tylko na drodze jednomyślnego głosowania przez państwa członkowskie. ©℗