Były prezydent Francji Nicolas Sarkozy twierdzi, że jest niewinny zarzucanej mu korupcji i handlu wpływami, ale wymiar sprawiedliwości znowu mu nie uwierzył.

Sprawa – znana jako „afera Paula Bismutha”, „Sarkozy’ego-Aziberta”, a przez ludzi Nicolasa Sarkozy’ego nazywana „aferą podsłuchową” – wybuchła w 2014 r. Droga do prawomocnego wyroku była długa, ale niespecjalnie wyboista dla byłego prezydenta, który korzystał z wolności. I przy okazji każdej odsłony procesu odbywał tour po mediach o dużej oglądalności, by zwracać uwagę opinii publicznej na wyjątkową determinację sądów w wykazywaniu mu – według niego rzekomej – winy. Ale niewielu uwierzyło w to, że jest on ofiarą polowania na czarownice (czytaj: na byłego prezydenta, który naraził się wymiarowi sprawiedliwości, a w którego łatwo uderzyć, bo jak wiadomo, ludzie lubią kopać leżącego).

Na początku był telefon

Kim jest Paul Bismuth, którego nazwisko pojawia się w potocznym określeniu afery? To dawny szkolny kolega Thierry’ego Herzoga, prawnika byłego prezydenta. Mecenas – uważany za podporę i gwiazdę paryskiej palestry – kupił na to nazwisko komórkę dla Sarkozy’ego, aby pozostawać z nim w kontakcie, nie narażając się na podsłuchy służb państwowych. Działo się to pod koniec 2013 r., kiedy Sarkozy opuścił już Pałac Elizejski. Jego telefon miał być wówczas podsłuchiwany w związku z innymi sprawami – domniemanego niewłaściwego (bo ze źródeł libijskich) finansowania jego kampanii z 2007 r. i aferą Bettencourt, czyli walką o majątek głównej właścicielki kosmetycznego imperium L’Oréal.

Ponad 60 nagrań, których wtedy dokonano, sąd uznał zresztą za nielegalne, nie można bowiem podsłuchiwać rozmów adwokata z klientem. Tyle że funkcjonariusze zorientowali się – podobno podczas wykonywania nagrania nr 67 – że jest jeszcze inna gorąca linia byłego prezydenta z adwokatem. Ją również objęli nasłuchem. I się nasłuchali. Z rozmów wynikało, że były prezydent chciał mieć wgląd w sprawy, w których mogłoby wypłynąć jego nazwisko. Adwokat miał zaproponować znalezienie kreta – informatora. Kandydatem został jego znajomy, właściciel trzeciego z nazwisk pojawiających się w potocznych określeniach afery – sędzia śledczy Gilbert Azibert. Nie zasiadał on wprawdzie w izbie karnej, gdzie toczyła się sprawa Bettencourt, ale miał znajomych, a oni swoich znajomych…

Koniec końców szczegóły śledztwa miały trafiać do Herzoga, a ten zapewne przekazywał je swojemu wciąż wysoko postawionemu klientowi. W jednej z podsłuchanych rozmów z adwokatem Azibert informuje go, „co będzie potrzebne, żeby sprawa (Bettencourt – red.) potoczyła się po jego myśli”.

Po co Azibert w to wszedł? Nie był zadowolony ze swojej pracy. Marzyło mu się stanowisko doradcy sądu apelacyjnego w Monako. Jego kandydatura została jednak odrzucona w grudniu 2013 r.

5 lutego 2014 r. Herzog wspomniał o tym w rozmowie z „panem Bismuthem”. Były prezydent miał na to stwierdzić: „Pomogę mu”, zaś kilka dni później powiedział swojemu prawnikowi, że ten może „wspomnieć Gilbertowi” o planowanym spotkaniu jego samego – Sarkozy’ego – z Michelem Rogerem, ministrem stanu Monako. Kandydatura Aziberta na jakiekolwiek stanowisko w księstwie jednak podczas tego – ani żadnego innego – spotkania nie wypłynęła. Być może Sarkozy i Herzog zorientowali się, że numer „Paula Bismutha” także jest podsłuchiwany. Gilbert Azibert nowej pracy nie dostał, a po ujawnieniu afery stracił dotychczasową.

On także nie uważa się za winnego. Twierdzi, że nigdy nie przekazywał informacji o sprawie Bettencourt. Nawet nie umawiał się z Herzogiem (ten ostatni tłumaczył przed sądem, że owszem, mieli się spotkać, ale po prostu na polowanie). Jak donosił z procesu Yannick Falt, dziennikarz portalu France.Info, były prezydent spojrzał na domniemanego kreta z nieskrywanym zdziwieniem, a mecenas Herzog z wściekłością.

Bo też każdy z podsądnych miał inną linię obrony. Azibert wszystkiemu zaprzeczał, choć obserwatorom nie umknęło, że jąka się, kluczy i zmienia zeznania. Herzog milczał, powołując się na bezprawne podstawy procesu (podsłuchiwanie rozmów z klientem, czyli informacje zdobyte przez pogwałcenie tajemnicy adwokackiej). Sarkozy z przyklejonym uśmiechem powtarzał, że były to zwykłe konwersacje z mecenasem, nie było żadnego „spisku”, a on sam nigdy nikogo nie korumpował. – Przysięgam, że byłem daleko od myślenia, że robimy coś, czego robić nie należy – zaklinał się przed sądem pierwszej instancji.

– Przez ostatnie 10 lat przyzwyczaiłem się, że niezliczeni funkcjonariusze policji, prokuratury i sądów niezmordowanie szukali czegoś, co można by mi zarzucić – mówił w telewizji już po wysłuchaniu wyroku.

Fatalny ciąg pomyłek?

21 marca 2021 r. sąd orzekł dla wszystkich oskarżonych po trzy lata pozbawienia wolności, w tym dwa w zawieszeniu. Kara miała zostać wykonana przez dozór elektroniczny. Ten właśnie wyrok podtrzymał 17 maja 2023 r. sąd apelacyjny, dorzucając utratę praw obywatelskich na trzy lata, a w przypadku mec. Herzoga zakaz wykonywania zawodu przez taki sam okres. Tym razem Sarkozy – jeszcze tydzień temu sprawiający wrażenie pewnego wygranej, aktywny w mediach społecznościowych, pozujący do zdjęć na uniwersyteckiej promocji swojego pasierba – nie był rozmowny. Jedynie jego obrończyni mec. Jacqueline Laffont zapowiedziała złożenie kasacji, na co miała pięć dni.

– Sprawiedliwość często ma problem z przyznaniem się do pomyłki. Ten wyrok wydaje się zdumiewający, jest niesprawiedliwy i do podważenia zarówno prawnego, jak i materialnego. Nicolas Sarkozy jest niewinny, a prawo w końcu zatriumfuje – stwierdziła po wyjściu z sali sądowej. Wtórowali jej obrońcy dwóch pozostałych skazanych. Dosłownie wtórowali – powtarzali zdanie o „problemie z przyznaniem się do pomyłki przez sądy”. Mecenas Laffont wspomniała nawet, że wyrok jest „raczej lekcją moralną niż zastosowaniem prawa”.

Sądy od początku podkreślają, że najgorsze w tej sprawie jest to, że spisku w celu korupcji (co do którego istnienia nie miały wątpliwości) dopuścił się – do spółki z adwokatem, przedstawicielem zawodu zaufania społecznego – były, bo były, ale prezydent Republiki. Powołany na strażnika praworządności i przestrzegania zasad życia społecznego. Według sędziów wykorzystał dawny status i znajomości w świecie dyplomacji dla własnego interesu. Dlatego wymierzyli karę surowszą, niż domagał się oskarżyciel, który tym razem wnioskował o trzy lata w zawieszeniu.

Sąd stwierdził przy tym w ustnych motywach wyroku, że podsłuchy były legalne – niejako a posteriori, ponieważ doprowadziły do wykrycia przestępstwa przeciwko instytucjom Republiki. Zupełnie innego zdania są czynni adwokaci, którzy komentowali wyrok niemal na żywo w każdej chyba francuskojęzycznej telewizji. Sąd jednak uznał, że ówczesny adwokat już nie może korzystać z ochrony tajemnicy, skoro się znalazł na tej samej ławie oskarżonych co były klient. I trzeba przyznać, że konstrukcja ta jest co najmniej wątpliwa.

Jedna afera, trzy nazwy

Tu objawia się chyba najważniejsza konkluzja sprawy. I nie brzmi ona „Byłe funkcje mogą nie wystarczyć, żeby umknąć sprawiedliwości”. Ani nawet „Uwaga na służby, zwłaszcza jeśli spadłeś z wysoka”. Brzmi: „Liczy się to, jak nazwiesz aferę”.

Od momentu ogłoszenia pierwszego wyroku bliscy Nicolasowi Sarkozy’emu politycy – np. Rachida Dati, minister sprawiedliwości w latach 2007–2009 – konsekwentnie mówią o „aferze podsłuchowej” i podkreślają niedopuszczalność łamania tajemnicy zawodowej adwokata. Dodają też, że wyrok opiera się na „słabych podstawach”, „poszlakach, nie dowodach”. Podają w wątpliwość sens istnienia specjalnego pionu wymiaru sprawiedliwości do spraw finansowych (tego, którego funkcjonariusze nagrywali byłego prezydenta). Sugerują „zemstę sądów” za rzekomo utrudniającą im życie legislację z czasów prezydentury Sarkozy’ego. Ale przede wszystkim przekazują narrację: nie wiem, co zrobił były prezydent, a czego nie zrobił, ale dowody zostały zdobyte nielegalnie.

A więc nie liczy się już fakt (korumpował czy nie korumpował, obiecywał użyć wpływów do załatwienia lukratywnej pracy w zamian za donoszenie o stanie śledztw), lecz sposób zdobycia informacji przez służby. I trzeba przyznać, że dylemat jest bardzo trudny do rozstrzygnięcia (vide: doktryna owoców zatrutego drzewa, czyli dopuszczenie w polskich sądach dowodów zebranych przez służby nielegalnie, a także przypadki podsłuchiwania polskich adwokatów, o których mówią władze warszawskiej izby). Zobaczymy, co powie na to sąd kasacyjny. Pewnie niezbyt szybko zresztą.

Niezależnie od wyniku nie zobaczymy natomiast zdjęć byłego prezydenta Francji za kratkami. Wyrok de facto eliminuje go jednak z życia publicznego. A to jeszcze nie koniec: w sprawie finansowania kampanii z 2007 r. prokuratura w zeszłym tygodniu złożyła akt oskarżenia wobec byłego prezydenta i 12 innych osób. ©℗