Dynamika relacji Unii Europejskiej z Chinami w ostatnich tygodniach przypomina rollercoaster, w którym coraz trudniej odróżnić wyrafinowane dyplomatyczne zagrania od ordynarnych prowokacji.

Choć chińskie władze odcięły się ostatecznie od słów ambasadora we Francji, który w miniony piątek w wywiadzie zakwestionował suwerenność państw byłego Związku Radzieckiego, to w UE rozrasta się grupa państw sceptycznych wobec Pekinu. Przodują w niej obecnie państwa bałtyckie, ale także Czechy czy Polska, dla których komentarze chińskiego ambasadora były jak zimny prysznic.

Oczywiście państwa bałtyckie, Polska i de facto cała wschodnia flanka NATO to nie przypadkiem także najwięksi sojusznicy Stanów Zjednoczonych w Europie, więc ich sceptycyzm wobec Państwa Środka jest podbijany proamerykańską postawą (i pewnie dyplomatycznymi inspiracjami z Waszyngtonu). W tle mniej lub bardziej doraźnych gestów w Unii trwa jednak poważna debata na temat dalszych relacji z Chinami i roli ChRL na świecie w najbliższych dekadach. Dla wspomnianych proamerykańskich państw o jastrzębim usposobieniu relacje powinna wyznaczać konkurencja z pewną dozą strategicznej współpracy. Jest jednak grupa państw pod przewodnictwem Niemiec, która widzi to nieco inaczej i nie tylko nie wyklucza pogłębienia współpracy w obszarze handlu, ale wręcz apeluje o przyspieszenie rozmów na ten temat.

Umowa inwestycyjna UE z Chinami została wynegocjowana przy ogromnym udziale byłej kanclerz Niemiec Angeli Merkel i to ona do samego końca była jej obrończynią. W praktyce dokument, który nigdy nie został ratyfikowany przez państwa unijne i w konsekwencji nie wszedł w życie, pozwalał na znaczne ułatwienia dla Pekinu w prowadzeniu inwestycji w Europie, a jednym z jego głównych założeń było przenoszenie produkcji przez europejskie firmy do Państwa Środka. W skrócie cała umowa inwestycyjna UE–Chiny przeczy kształtowanemu modelowi rozwoju europejskich gospodarek, które mają być oparte na krajowej produkcji przemysłowej, odbudowie strategicznych sektorów rynku, zapewnieniu trwałych łańcuchów dostaw i dywersyfikacji źródeł energii. Wszystko, co ten nowy model ma kształtować, można śmiało określić jako europejską formę protekcjonizmu, choć właściwie każda wypowiedź przedstawiciela dowolnej unijnej instytucji na ten temat rozpoczyna się od odżegnywania się od protekcjonizmu i zapewnień, że UE chce jedynie wzmacniać konkurencję.

Fakt, że dziś to kanclerz RFN Olaf Scholz powraca z pomysłem wznowienia rozmów z Chinami o umowie inwestycyjnej i próbuje w jakiejś formie przeforsować jej wejście w życie, wiele mówi o niemieckiej konsekwencji w budowaniu relacji handlowych. Sęk w tym, że jest to budowanie na przegranej dla Unii sprawie, a jedyną formą protekcjonizmu, jaką w tym dostrzegam, jest protekcjonizm krajowy. To Niemcy jeszcze w trakcie negocjacji umowy inwestycyjnej zaczęli masowo przenosić swoją produkcję, w tym branży motoryzacyjnej i farmaceutycznej, do Chin. Bez umowy niemieckie firmy będą istotnie narażone na dodatkowe koszty utrzymania tych fabryk.

Poza Berlinem żadna ze stolic nie zaangażowała się tak mocno w Państwie Środka. Co wyniknie z presji Scholza, okaże się najpierw w maju, kiedy to w formule Gymnich szefowie dyplomacji mają omówić nową strategię UE wobec Chin, a następnie w czerwcu podczas szczytu Wspólnoty. Jeśli Unia ma być konsekwentna i chce budować wraz z USA przeciwwagę dla rosnącej potęgi Pekinu, nie powinna wracać do umowy inwestycyjnej sprzed trzech lat. Zmieniły się warunki, otoczenie i pomysły na europejskie relacje handlowe, choć niemiecki kanclerz wciąż woli udawać, że żyjemy w 2020 r. ©℗