Z dwoma niewielkimi bankami w USA poradzić sobie było dość łatwo. Ale problemy sektora są poważniejsze.

Czy ktoś jeszcze pamięta „plan Zdzisława” i przejmowanie banków za złotówkę? W ten sposób prawie pięć lat temu Marek Chrzanowski, ówczesny szef Komisji Nadzoru Finansowego, straszył Leszka Czarneckiego, wówczas właściciela dwóch krajowych banków. Straszył, żeby wymóc na nim zatrudnienie znajomego w radzie nadzorczej i, jak twierdził sam Czarnecki, kilkudziesięciomilionową łapówkę.

Czarnecki w „plan Zdzisława” najwyraźniej uwierzył. A to całkiem normalna procedura radzenia sobie z bankami na skraju upadku. Pokazuje to właśnie historia Silicon Valley Bank w Stanach Zjednoczonych.

Amerykański wstrząs

Ta instytucja wpadła w krótkim czasie w tak wielkie problemy, że konieczne stało się zastosowanie wobec niej tzw. przymusowej restrukturyzacji (ang. resolution). W jej przypadku nabywcy jeszcze nie znaleziono. Ale bardzo szybko udało się znaleźć nowego właściciela dla spółki zależnej SVB z Wielkiej Brytanii. Został nim największy bank na Wyspach: HSBC. Cena zakupu – 1 funt. Tam nikt nie mówi o nacjonalizacji, o wywłaszczeniu prawowitych właścicieli. Raczej cieszą się, że kilka miliardów funtów depozytów zostało uratowanych. I że firmy z sektora nowych technologii nie straciły pieniędzy. Inna sprawa, że do symbolicznego funta nabywca będzie musiał dorzucić zapewne setki milionów na pokrycie strat nowego nabytku.

SVB był bankiem wielkości dwóch PKO BP, jego aktywa wynosiły nieco ponad 200 mld dol. Na warunki amerykańskie stosunkowo niewielki, ale miał spore znaczenie dla wybranej części gospodarki – funduszy venture capital oraz spółek, w które te fundusze inwestowały. To firmy z sektora nowych technologii czy ochrony zdrowia. Sam bank chwalił się współpracą z prawie połową tego typu biznesów, które zadebiutowały w ubiegłym roku na amerykańskiej giełdzie.

Skąd kłopoty? W ostatnich tygodniach rozeszły się wieści, że kondycja SVB się pogarsza. Zwykle klienci banków niewiele wiedzą o ich sytuacji finansowej. Tym razem było inaczej. Bo większość depozytów stanowiły pieniądze spółek finansowanych przez fundusze VC. A w tym sektorze nie tylko mają pojęcie o finansach, lecz także sporo ze sobą rozmawiają. Stąd szybkie rozchodzenie się informacji. Fundusze zaczęły mówić prezesom i zarządom swoich spółek, że byłoby lepiej, gdyby wycofały pieniądze z SVB. I lawina ruszyła. Bank, by poradzić sobie z żądaniami wypłat, musiał sprzedać portfel obligacji. Ten jednak, w związku z podwyżkami stóp procentowych, stracił sporo na wartości. 1,8 mld dol. pod kreską to wielkość, która nie uszła uwadze deponentów. Bank chciał podnieść kapitał, żeby wyrównać stratę, ale to się nie udało. Odpływ depozytów przybierał na sile i skończyło się tym, że Federal Deposit Insurance Corporation (odpowiedniczka Bankowego Funduszu Gwarancyjnego) ogłosiła przymusową restrukturyzację SVB. Bank we właściwie niezmienionej formie od minionego weekendu funkcjonuje jako Silicon Valley Bridge Bank. Do nazwy dodano „pomostowy”. Teraz trzeba znaleźć dla niego nowego właściciela. Inaczej bank pomostowy powinien zostać zlikwidowany.

Amerykańskie podejście do bankowości jest takie, że jeśli ktoś nie radzi sobie na rynku, to należy pozwolić mu upaść. Wyjątki są robione dla największych instytucji o znaczeniu systemowym, co oznacza, że zdarzają się niezmiernie rzadko. Poprzednio mieliśmy z tym do czynienia w czasie kryzysu finansowego w 2008 r. Dlaczego tym razem zdecydowano się na uratowanie całości depozytów?

Wiadomo, że chodziło o podkreślenie, że system bankowy jest zdrowy i stabilny. A przy okazji o to, żeby nie wprowadzać nadmiernego zamieszania w świecie venture capital oraz nowych technologii. W SVB tylko kilka procent depozytów było poniżej gwarantowanej kwoty 250 tys. dol. Przygniatająca większość to były sumy idące w miliony, czasem setki milionów dolarów. Często były to pieniądze, które fundusze VC miały przekazać start-upom w ramach kolejnych rund finansowania. Ich zniknięcie oznaczałoby, że straty poniosłyby nie tylko same fundusze, lecz przede wszystkim technologiczne spółki, które musiałyby na nowo szukać pieniędzy (pewnie w innych funduszach, które też potraciły środki w SVB). Ale wśród klientów kalifornijskiego banku były także takie podmioty jak Patriot Software, mająca ponad 50 tys. klientów w różnych rejonach Ameryki firma outsourcingowa, zajmująca się rozliczaniem pensji pracowników. Jej depozyt: ok. 100 mln dol. Gdyby władze nie wkroczyły do akcji, zatrudnieni w dziesiątkach tysięcy firm w całych USA mogliby po prostu nie dostać najbliższej wypłaty.

Na czym polegały działania władz? Prócz przymusowej restrukturyzacji, czyli „przepakowania” SVB do instytucji pomostowej o łudząco podobnej nazwie, odebrano dotychczas działający bank właścicielom i zmieniono władze. Ponieważ nie doszło do upadłości, zachowano całość depozytów, pieniądze stracili tylko akcjonariusze i posiadacze obligacji wyemitowanych przez SVB. Amerykańska rezerwa federalna zapowiedziała też zwiększenie dostępu do płynności dla innych banków, które mogłyby mieć problem ze zwiększonymi odpływami depozytów.

SVB nie upadł dlatego, że miał tak gigantyczne straty, że nie dało się go zachować przy życiu. Upadł z powodu ucieczki klientów oraz problemów płynnościowych. Niewykluczone, że gdyby Fed udostępnił linie kredytowe nie w ostatni weekend, a kilka dni wcześniej, to korzystając z nich bank z Kalifornii poradziłby sobie z odpływem. Dlaczego w takim razie zdecydowano się poczekać? Jedna z teorii jest taka, że władze miały bank na oku już wcześniej, bo jego działalność niespecjalnie się im podobała.

SVB przyjmował miliardowe depozyty z właściwie jednego sektora gospodarki, równocześnie go finansując. A to sektor, w którym są wprawdzie spektakularne sukcesy, ale też porażka goni porażkę. Występuje tam ponadprzeciętne ryzyko. A sam bank niekoniecznie zarabiał na kredytowaniu firm. Sporym źródłem dochodu było dla niego realizowanie przy okazji debiutów giełdowych opcji na akcje, które otrzymywał jako zabezpieczenie czy wynagrodzenie za udostępniane spółkom finansowanie.

Bank z Kalifornii chwalił się różnorodnością we władzach – spełniał najbardziej wyśrubowane normy w zakresie udziału parytetu płci czy udziału mniejszości. Podkreślał też nietypowy sposób oceny ryzyka – również zgodnie z najnowszymi trendami zielonej gospodarki. Brakowało tam tylko nudnej codziennej bankowości z tradycyjną oceną ryzyka sprowadzającą się do odpowiedzi na proste pytanie: czy klient będzie w stanie spłacić pożyczkę, czy nie.

Rezerwa do sposobu zarządzania tą instytucją, jaką okazywali nadzorcy, może tłumaczyć, dlaczego przymusową restrukturyzację udało się przeprowadzić w tak krótkim czasie. Po prostu byli przygotowani. A dlaczego mowa o krótkim czasie? Porównajmy to z Polską. U nas resolution Idea Banku (koniec 2020 r.) poprzedziły długie miesiące interwencji nadzoru i BFG. Z Getin Noble Bankiem (przymusowa restrukturyzacja na przełomie września i października ub.r.), który wykazywał straty przez pięć ostatnich lat swojego istnienia, trwało to jeszcze dłużej. Oczywiście jest różnica: Idea i Getin zostały zamknięte, bo miały problem z wypłacalnością. SVB – z płynnością.

Choć w ostatnich dniach uwaga skupiała się na SVB, to razem z nim w podobny sposób przeprowadzono inną przymusową restrukturyzację – Signature Bank z Nowego Jorku. Ten z kolei był dość mocno związany z rynkiem kryptoaktywów.

Tak czy inaczej czekamy teraz na to, kim będzie nabywca banku pomostowego z Kalifornii. Ciekawe, czy zapłaci dużo więcej niż jednego dolara.

Europejskie kłopoty

Z dwoma niewielkimi bankami w USA poradzić sobie było dość łatwo. Ale problemy sektora są poważniejsze. Ostatnie dni upłynęły pod znakiem dużych spadków notowań banków amerykańskich, w tym tych największych, oraz europejskich. W dół szły akcje również banków w Polsce, ale prawdziwą antygwiazdą był szwajcarski Credit Suisse.

Szwajcaria niektórym kojarzy się z neutralnością, innym z czekoladą, a jeszcze innym z zegarkami albo scyzorykami. U nas kojarzy się przede wszystkim z kredytami we frankach, a na świecie z legendarną wręcz tajemnicą bankową. Z tego, że Szwajcarzy długo byli w stanie utrzymywać w sekrecie dane swoich klientów, skorzystało też wiele czarnych charakterów. Nic dziwnego, że tradycja skandali z udziałem Credit Suisse jest długa. Już w latach 80. było głośno o tym, jak CS otworzył pod fałszywymi nazwiskami rachunki dla Ferdynanda i Imeldy Marcosów, pierwszej pary Filipin. Dyktator, jak się szacuje, „zaoszczędził” 5–10 mld dol. W połowie lat 90. sąd w Szwajcarii nakazał bankowi zwrot władzom Filipin 0,5 mld dol. Później były jeszcze: współpraca z kolegą Marcosa z Nigerii – Sanim Abachą, udział w praniu pieniędzy yakuzy, obchodzenie amerykańskich sankcji nałożonych na Iran i Sudan, pomoc w unikaniu opodatkowania przez bogatych Niemców, Amerykanów czy Włochów, przeszacowywanie wartości obligacji powiązanych z rynkiem nieruchomości przed wybuchem kryzysu z lat 2007–2008... To oczywiście nie tylko skandale, lecz także kary. Za pomoc Amerykanom w unikaniu opodatkowania Credit Suisse zapłacił ponad 2,5 mld dol., za skandal korupcyjny w Mozambiku – 350 mln funtów, za obchodzenie sankcji na Iran i Sudan – 0,5 mld dol.

To wszystko dane historyczne. W 2021 r. bank zanotował 5,5 mld dol. straty w związku z upadkiem funduszu hedgingowego Archegos Capital Management. Od tego czasu kryzys w Credit Suisse przybrał ostrą formę. Bank notował systematyczny (nawet jeśli powolny) odpływ depozytów. Po 1,7 mld franków straty w 2021 r. pojawiło się 7,3 mld pod kreską rok później (największa strata od 2008 r.). W zeszłym roku udało się podnieść fundusze własne o 4 mld franków. Ale kapitału potrzeba jeszcze więcej i jeśli któryś z dużych inwestorów, jak Saudi National Bank, który ma prawie 10 proc. akcji CS, mówi, że nie wyłoży więcej pieniędzy, to dla inwestorów giełdowych jest to syrena alarmowa. Akcje banku tracą na wartości. Można się domyślać, że klienci – przynajmniej część – zaczynają szybciej wycofywać depozyty.

„Surowe wymogi kapitałowe i płynnościowe obowiązujące szwajcarskie instytucje finansowe zapewniają ich stabilność. Credit Suisse spełnia wymogi kapitałowe i płynnościowe nałożone na banki o znaczeniu systemowym. Jeśli będzie to konieczne, SNB zapewni CS płynność” – komunikaty takie jak ten Narodowego Banku Szwajcarii (SNB) ze środowego wieczoru nie pojawiają się bez ważnej przyczyny. Dodajmy, że w czwartek rano było już wiadomo o 50 mld franków pożyczki płynnościowej z banku centralnego dla CS.

O ile regionalne banki amerykańskie mają dość luźne powiązania z największymi na tamtejszym rynku, o tyle Credit Suisse jest liczącym się graczem na naszym kontynencie. Gdyby się „przewrócił”, mógłby się pojawić efekt domina. Stąd niepokój inwestorów giełdowych, który widać w pikujących notowaniach akcji banków.

Świat i drogie obligacje

Ale to pikowanie ma jeszcze jedną przyczynę. Są nią efekty rosnących stóp procentowych. Im wyższe stopy, tym większa zachęta do oszczędzania w bankach w miejsce podejmowania bardziej ryzykownych inwestycji na giełdzie czy w funduszach. Napływ pieniędzy do firm venture capital robi się mniejszy, a spółki, które są finansowane, zaczynają przejadać pieniądze bez dopływu nowych (czytaj: wycofywać z banków depozyty). To był jeden z powodów zmniejszania się stanu środków klientów na kontach Silicon Valley Bank.

Im wyższe stopy, tym mniej dostępny jest kredyt. A ci, którzy mają kredyt oprocentowany według stopy zmiennej, muszą płacić za niego coraz więcej. Im wyższe stopy, tym gorsza koniunktura – firmy, które dotąd radziły sobie na swoim rynku (czy był to producent samochodów, czy desek), teraz będą miały coraz bardziej pod górkę. To też oznacza problemy z regulowaniem zobowiązań, także wobec banków. Dlatego kredytodawcy spodziewają się wzrostu złych kredytów. I muszą tworzyć na nie rezerwy, które zmniejszają zyski.

Ale przede wszystkim im wyższe stopy, tym wyższa rentowność obligacji – dużego składnika aktywów w bankach. Jeśli rentowność rośnie, to oznacza, że ceny spadają. I przekłada się to na bilanse banków. Dopóki obligacji nie trzeba sprzedać, strata jest na papierze. Ale musi być wykazywana w księgach – pomniejsza wartość kapitałów (a od wielkości kapitałów zależą współczynniki bezpieczeństwa i możliwości zwiększania skali kredytowania).

Ponieważ podwyżki stóp na świecie następowały bardzo szybko, a stopy startowały z poziomu w okolicach zera (w niektórych krajach nawet były niższe od zera), to także skala przeceny obligacji jest bezprecedensowa. Dlatego papierowe straty, które całkiem realnie pomniejszają kapitały, trudno zignorować. W Stanach Zjednoczonych była to w końcu 2022 r. kwota rzędu 300 mld dol. W strefie euro ponad 90 mld euro. Przy tym do końca ubiegłego roku nie wszystkie straty trzeba było pokazywać w bilansie. Obowiązywało częściowe zwolnienie – quick-fix – wprowadzone w czasie pandemii.

Do mniej więcej 400 mld dol. w dwóch największych gospodarkach trzeba dodać jeszcze spore kwoty w innych regionach. Całkiem bezpiecznie można przyjąć, że w skali globalnej niezrealizowane straty w sektorze bankowym to ponad 0,5 bln dol. Inwestorzy giełdowi, którzy na własne oczy widzieli, co się stało z SVB, który musiał sprzedać posiadane papiery i stratę papierową przekształcić w rzeczywistą, mogą czuć się zaniepokojeni.

Ważniejsze jest jednak pytanie, czy bankierzy centralni będą zaniepokojeni na tyle, by powstrzymało ich to przed dalszymi dużymi podwyżkami stóp procentowych. W czwartek Europejski Bank Centralny się nie przestraszył i podniósł główną stopę z 3 proc. do 3,5 proc. W przyszłym tygodniu o swoich stopach decydują Szwajcarzy. A za dwa tygodnie najważniejsze test – decyzja Systemu Rezerwy Federalnej. Przekonamy się, czy determinacja w walce z inflacją wygra z troską o stabilność systemu finansowego. ©℗