Demonstracje przeciwników mobilizacji nie są w stanie poważniej zachwiać tronem Putina. Mogą jednak zachęcać cichą opozycję wewnętrzną do bardziej asertywnego działania i prowokować jakiś czynnik zewnętrzny. Niewykluczone, że chiński, bo Pekin nie po to bardzo wyraźnie podczas zeszłotygodniowego szczytu Szanghajskiej Organizacji Współpracy zasugerował Putinowi, że oczekuje pełnego podporządkowania się swojej woli (w tym jak najszybszego zakończenia działań wojennych), by teraz bezczynnie przyglądać się, jak kremlowski dyktator próbuje odzyskać sterowność.
Demonstracje przeciwników mobilizacji nie są w stanie poważniej zachwiać tronem Putina. Mogą jednak zachęcać cichą opozycję wewnętrzną do bardziej asertywnego działania i prowokować jakiś czynnik zewnętrzny. Niewykluczone, że chiński, bo Pekin nie po to bardzo wyraźnie podczas zeszłotygodniowego szczytu Szanghajskiej Organizacji Współpracy zasugerował Putinowi, że oczekuje pełnego podporządkowania się swojej woli (w tym jak najszybszego zakończenia działań wojennych), by teraz bezczynnie przyglądać się, jak kremlowski dyktator próbuje odzyskać sterowność.
Ogłoszenie mobilizacji – wbrew wcześniejszym, wielokrotnym deklaracjom rosyjskich władz – świadczy wyraźnie o desperacji Władimira Putina. To, że uczynił to akurat w rocznicę formalnego końca ofensywy Brusiłowa – też desperackiego, ostatniego wielkiego wysiłku wojennego carskiej Rosji podczas I wojny światowej – jest pewnie przypadkiem, ale ta data nadaje decyzjom Kremla specyficzny wymiar symboliczny.
W czerwcu 1916 r., po wielu naciskach zachodnich aliantów, ponad 50 rosyjskich dywizji ruszyło do ataku na 500-kilometrowym froncie na Wołyniu, przełamując pozycje austro-węgierskie i uderzając w kierunku Karpat. Po początkowych sukcesach we wrześniu ofensywa jednak ostatecznie utknęła sparaliżowana błędami sztabowców i kłopotami z zaopatrzeniem. Jej efektem było znaczne odciążenie frontu zachodniego i włoskiego, bo państwa centralne ściągnęły stamtąd do Galicji liczne odwody. Rosja zapłaciła cenę życia niemal 1 mln ludzi, bardzo poważnych strat w deficytowym sprzęcie i amunicji i równie niebagatelnych w morale armii i społeczeństwa, co prawdopodobnie znacząco przybliżyło wybuch rewolucji.
Pewien rosyjski intelektualista z dystynkcjami pułkownika, tłumacząc mi wiele lat temu powody nieufności elit swego kraju wobec Zachodu, przywołał właśnie wspomnienie ofensywy Brusiłowa jako jednego z historycznych przypadków, kiedy to jego zdaniem Rosja wykrwawiała się w imię cudzych interesów i ponosiła straty nieproporcjonalne do własnych korzyści. Moja grzeczna uwaga, że przecież operacja mogła skończyć się dla Rosjan znacznie lepiej, a jej złe zaplanowanie i przeprowadzenie nie było bynajmniej winą Anglików i Francuzów, lecz ich własnej niekompetencji, praktycznie zakończyła nie tylko naszą rozmowę, lecz również znajomość. Interlokutor nie miał akurat możliwości zagrożenia mi sankcjami energetycznymi ani bronią atomową, niemniej, sądząc po jego minie, pewnie chętnie by to zrobił. W ówczesnej sytuacji jednak to on stracił więcej na zerwaniu kontaktów. Dzisiejsza Rosja zachowuje się tak samo jak „mój” pułkownik. Zrzuca winę za własne błędy na innych, a potem stara się ich ukarać i pogrąża się jeszcze bardziej.
Władimir Putin uznał niegdyś publicznie rozpad ZSRR za „największą geopolityczną katastrofę XX w.”, a potem przez wiele lat nie ukrywał, że dąży do odbudowy radzieckiego imperium, czyli do ostatecznego zlikwidowania tendencji odśrodkowych w samej Federacji Rosyjskiej, skonsolidowania wokół niej dawnych republik radzieckich, które u progu lat 90. proklamowały niepodległość, i do odzyskania stref wpływów m.in. w Europie. A także pozycji głównego strategicznego kontrpartnera Stanów Zjednoczonych w rywalizacji globalnej, a przejściowo przynajmniej do obalenia kształtującego się na świecie jednobiegunowego porządku i zastąpienia go układem multipolarnym ze znaczącą rolą Moskwy. Temu właśnie miała służyć wojna w Ukrainie, nie tylko zapewniając lepszy dostęp do tamtejszych surowców i do Morza Czarnego, lecz także dyscyplinując inne kraje postradzieckie i ostatecznie wybijając im z głowy pomysły o ewentualnym zwrocie politycznym ku Zachodowi. Przy okazji miała też pewnie dać nauczkę temu ostatniemu, pokazać, kto tu rządzi, i skłócić do reszty Amerykanów z ich europejskimi sojusznikami.
Mogło się tak stać, ale błędy w rozpoznaniu, planowaniu i wykonaniu sprawiły, że wyszło „po rosyjsku”, czyli dokładnie odwrotnie. Jeszcze gorzej niż w przypadku Brusiłowa. Zachód zajął stanowisko jednoznacznie negatywne, a w dodatku wyraził je nie tylko w ogólnikowych i wzniośle brzmiących deklaracjach (na co zapewne liczył Kreml), lecz za pomocą twardych sankcji ekonomicznych i dostaw broni dla walczących Ukraińców. Nie zmienia tej generalnej oceny bezdyskusyjny fakt, że podejście Amerykanów czy Brytyjczyków wyraźnie różni się od francuskiego i niemieckiego, a kurs Polski czy Litwy jest twardszy od np. portugalskiego, o węgierskim nawet nie wspominając. Ale to są niuanse, podobnie jak motywowane resentymentem i/lub twardymi interesami ekonomicznymi dyplomatyczne kontredanse wielu krajów dawnego Trzeciego Świata. Moskiewska propaganda może pocieszać siebie i swoich zleceniodawców na przeróżne sposoby, np. ogłaszając zacieśnianie przyjaźni z Iranem albo wysokie poparcie dla rosyjskiej „operacji specjalnej” w Wenezueli, ale od tego nie przybywa Rosjanom ani pieniędzy, ani coraz bardziej deficytowych technologii.
Skutek uboczny agresji – skonsolidowanie społeczeństwa ukraińskiego wokół sił prozachodnich – Kreml postanowił sobie w pewnym momencie zrekompensować, zmieniając cel operacji. Gdy okazało się, że Ukraińcy jednak nie kochają Putina (ani jego lokalnych kolaborantów), postanowiono ich fizycznie eksterminować. Pomysł to zbrodniczy, a w kategoriach pragmatycznych po prostu głupi. Jego praktyczna realizacja – ostrzał rakietowy miast, wywózki dzieci z terenów okupowanych i ich siłowa rusyfikacja czy wreszcie masowe morderstwa na cywilach – nie spowodują przecież zaniku narodu jako takiego, za to skutecznie podgrzewają antyrosyjskie protesty poza granicami. Samej Ukrainie dają zaś dodatkowy, emocjonalny impuls do walki.
Co gorsza (dla Kremla), Rosjanie już ewidentnie przegrali wyścig z czasem. Pierwszym sygnałem ich geopolitycznej klęski był zdecydowany akces do NATO neutralnych do tej pory państw nordyckich, Szwecji i Finlandii. Cios drugi, znacznie poważniejszy, zadali ostatnio Chińczycy. Po okresie wyczekiwania uznali, że pora wyciągnąć z zamieszania konkretne korzyści, i rozpoczęli dyplomatyczną ofensywę w azjatyckim interiorze. Jej już widoczne skutki to jawne zapisanie się do obozu Państwa Środka Kazachstanu oraz postępujące wypieranie przez Pekin wpływów rosyjskich w pozostałych krajach regionu. Do tego dochodzą wydarzenia na Kaukazie, gdzie autorytet Rosji kurczy się proporcjonalnie do tempa jej wojskowych i politycznych klęsk. Agresywną partię rozgrywa Turcja, a i Chińczycy po cichu robią użytek z budowanych przez lata „miękkich” wpływów ekonomicznych, politycznych i kulturalnych. Jak ten pijak z anegdoty, który szukał portfela pod latarnią (bo jaśniej) zamiast w krzakach (gdzie go naprawdę zgubił), kremlowska propaganda oskarża dziś o „podpalanie Kaukazu” Zachód. Owszem, niedawna wizyta w Armenii Nancy Pelosi, przewodniczącej amerykańskiej Izby Reprezentantów, jest wyraźnym sygnałem, że USA wracają do aktywnej polityki w tym regionie. Trudno jednak nie zauważyć miejscowego potencjału do samozapłonu – póki miała siłę, Rosja mogła te tendencje kontrolować zgodnie ze swoimi potrzebami. Teraz raczej pozostaje jej bezradna obserwacja, jak w ogniu giną jej aspiracje i interesy.
Co do skutków ogłoszonej właśnie mobilizacji wiemy jedno – bez wątpienia spowoduje poważne perturbacje wewnątrz Rosji, natomiast jej ewentualne skutki dla przebiegu wojny w Ukrainie to kwestia w najlepszym razie paru miesięcy.
Tłumy potencjalnych sołdatów próbujących pospiesznie opuścić ojczyznę tuż po ogłoszeniu dekretu mobilizacyjnego. Antywojenne demonstracje mimo represji, i to nie tylko w Moskwie i Petersburgu, lecz także w wielu miastach i miasteczkach na głuchej prowincji. Internetowe ogłoszenia o „bezbolesnym złamaniu ręki za 1500 rubli”. I dowcipy o władzy, która miała być przecież straszna, bo na żadnym innym uczuciu nie umie budować swej legitymacji. „Przyszli z wezwaniem do wojska. Powiedziałem, że już byłem na froncie w Ukrainie. Na dowód pokazałem, że mam sedes. Zasalutowali i sobie poszli” – to tylko jeden z żartów krążących w mediach społecznościowych (już nie tylko rosyjskich) i pokazujących klęskę kremlowskiej polityki informacyjnej także co do prawdziwego przebiegu i niechlubnych kulis „specjalnej operacji wojskowej”.
Annuszka wprawdzie już rozlała olej, ale nie ma co popadać w przedwczesną euforię. Demonstracje i inne formy czynnego sprzeciwu nadal są udziałem bardzo skromnego odsetka populacji i nie są w stanie poważniej zachwiać tronem Putina. Mogą jednak zachęcać cichą opozycję wewnętrzną do bardziej asertywnego działania i prowokować jakiś czynnik zewnętrzny. Niewykluczone, że chiński – bo Pekin nie po to bardzo wyraźnie podczas zeszłotygodniowego szczytu Szanghajskiej Organizacji Współpracy zasugerował Putinowi, że oczekuje pełnego podporządkowania się swojej woli (w tym jak najszybszego zakończenia działań wojennych), by teraz bezczynnie przyglądać się, jak kremlowski dyktator próbuje odzyskać sterowność. Ale ta gra raczej jeszcze trochę potrwa. Jej elementem była zapewne wizyta w Chinach szefa rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa i jednego z najsilniejszych ludzi Kremla Nikołaja Patruszewa sprzed paru dni. Oficjalne komunikaty rosyjskie mówiły o „dalszym zacieśnianiu współpracy wojskowej i politycznej”, ale niektórzy komentatorzy spekulowali, że Patruszew udał się do chińskich towarzyszy po „jarłyk” (jak nazywano formalne pełnomocnictwo do rządzenia w ich imieniu, którego mongolscy władcy udzielali niegdyś na Rusi podporządkowanym sobie miejscowym książętom) dla siebie lub swego syna. Niewykluczone, że tak naprawdę negocjował, ile czasu pozostało jeszcze Putinowi.
Nawet jeśli ogłoszone przez ministra Siergieja Szojgu szacunki mówiące o 25-milionowym potencjale mobilizacyjnym Rosji są bardzo grubo przesadzone (a oczywiście są), to jest to wciąż kraj demograficznie nieporównywalnie potężniejszy od Ukrainy. Nie wszyscy kandydaci do roli mięsa armatniego odważą się lub zdołają uciec za granicę, zaś z oferty celowego okaleczenia skorzysta bardzo niewielu. To oznacza, że za jakiś czas naprawdę zobaczymy na froncie nowe rosyjskie jednostki. Kluczowe pytania brzmią: kiedy dokładnie oraz jakiej będą jakości.
Sami Rosjanie zapowiadają, że objęci mobilizacją żołnierze najpierw przejdą stosowne przeszkolenie „odświeżające” ich umiejętności. Z czysto wojskowego punktu widzenia to słuszne i wręcz oczywiste, więc liczni zachodni analitycy przyjmują to za pewnik, przewidując, że faktyczne zasilenie kadrowe jednostek frontowych nastąpi dopiero za kilka miesięcy. Tak jednak wcale być nie musi. Znając rosyjski modus operandi, równie dobrze można założyć, że opowieści o doszkoleniu rezerwistów to jedynie zmyłka, a w rzeczywistości plan zakłada natychmiastowe wysłanie ich do walki i uzyskanie dzięki temu efektu zaskoczenia przeciwnika.
Teoretycznie to się może udać. W praktyce – mało prawdopodobne. Ukraińscy wojskowi i ich zachodni sojusznicy dysponują nie tylko oświadczeniami rosyjskich polityków, lecz także danymi wywiadowczymi, w tym możliwością dość dokładnego obserwowania ruchów rosyjskich transportów w czasie rzeczywistym. Będą więc zapewne zawczasu wiedzieć o możliwej ofensywie. Jeśli zaś zostanie ona podjęta siłami źle wyszkolonych, niezgranych i w dodatku zapewne kiepsko wyposażonych żołnierzy, to zniwelowanie przewagi liczebnej wroga jakością własnego wyszkolenia i wyposażenia będzie wysoce realne. Przewidywalne w takim wariancie bardzo wysokie straty po stronie rosyjskiej, w dodatku w żołnierzach wcielonych do wojska przymusowo, mogą spowodować zwielokrotnienie wewnętrznego sprzeciwu wobec dalszej wojny. Jak w czasach ofensywy Brusiłowa…
Wariant rozsądniejszy z rosyjskiego punktu widzenia (co wcale nie oznacza, że bardziej realistyczny) to wykorzystanie mobilizowanych obecnie rezerwistów do stopniowego wzmacniania zaplecza frontu i własnej defensywy na kluczowych kierunkach, tak by odstraszyć Ukraińców od ewentualnych kolejnych nagłych operacji zaczepnych prowadzących do wyzwalania okupowanych terenów. Straty w nowym kontyngencie byłyby wtedy stosunkowo niewielkie, podobnie jak koszty polityczne. Gdyby to się udało, to względne ustabilizowanie linii frontu oszczędziłoby władzom nowych, bolesnych kompromitacji. Zyskałyby też nieco czasu na uspokojenie sytuacji wewnętrznej. Ale na krótko, bo powoływanie do armii 300 tys. ludzi (których przecież trzeba na koszt państwa zakwaterować, ubrać, nakarmić, wyekwipować i jeszcze zorganizować im zajęcia, niekoniecznie bojowe) nie pozostanie bez wpływu na stan i tak już mocno nadwyrężonego budżetu.
To oznacza, że w krótkiej perspektywie Kreml raczej będzie musiał szukać nowych sposobów wyjścia z kryzysu. Teoretycznie możliwa jest eskalacja nuklearna – i choć sam niezbyt w nią wierzę, to jednak nie mogę całkowicie wykluczyć, że Putin zdąży się zdecydować i na takie szaleństwo. Na gotowość do niego może wskazywać choćby przyspieszenie w kwestii referendów mających w zamyśle Moskwy legitymizować włączenie okupowanych terytoriów ukraińskich do Federacji Rosyjskiej. Po przeprowadzeniu tego planu, gdyby Ukraińcy wkroczyli tam zbrojnie, dałoby się ogłosić „naruszenie granic Rosji przez wroga” i znaleźć pozornie łatwe alibi do zastosowania nawet najostrzejszych środków odwetowych. Ale to bardzo grubymi nićmi szyte, a nie tylko kraje Zachodu, lecz także ONZ czy dyplomacja indyjska profilaktycznie wydały oświadczenia, że wyników referendów na terenach okupowanych uznawać nie zamierzają. Wiele wskazuje, że takie samo ostrzeżenie, acz bardziej dyskretnie, przekazali też Chińczycy, bardzo czuli w kwestii integralności terytorialnej. Pekin zresztą, podobnie jak reszta świata, nie jest raczej zainteresowany eskalacją groźby nuklearnej wojny rosyjsko-ukraińskiej. Ma wystarczająco dużo kłopotów na głowie, tak wewnętrznych, jak i międzynarodowych, aby chciał dokładać sobie nowe w postaci konieczności reagowania na zupełnie odmienną strategicznie sytuację. Na razie Państwo Środka z powodzeniem odbija sobie na Rosji swoje niepowodzenia w rywalizacji z USA i woli mieć na talerzu jej surowce po niskich cenach, zamiast perspektywy III wojny światowej.
Rosji pozostaje więc raczej powrót do tego, co przyniosło jej względne sukcesy w poprzednich latach – do mniej spektakularnej, ale bardziej skutecznej wojny informacyjnej. Blef w kwestii możliwego ataku jądrowego jest jej ważnym elementem, choć skłonność Zachodu do reagowania strachem i uległością jest wyraźnie mniejsza niż jeszcze niedawno. Blef energetyczny pozostaje w mocy, tym bardziej że Rosja w krótkiej i średniej perspektywie (czyli zanim sama zbankrutuje do reszty, wyrzekając się lukratywnych kontraktów na dostawy do Europy) może rzeczywiście zmniejszyć komfort życia wielu sojuszników Ukrainy i wymóc na nich ustępstwa. Dyplomatyczna zręczność w rozgrywaniu konfliktów w różnych częściach świata też się przyda – sygnałem niech będą wszczęte ewidentnie za namową Moskwy i pod jej patronatem negocjacje turecko-syryjskie (na razie na szczeblu szefów wywiadów), które mogą zmienić na niekorzyść Zachodu sytuację w tym newralgicznym regionie.
Najważniejszym elementem tej rozgrywki będzie pewnie uparte wmawianie światu, że prawdziwym zagrożeniem dla powszechnego bezpieczeństwa i dobrobytu pozostają „wojenni podżegacze” z Waszyngtonu (Londynu, Warszawy i nawet Sztokholmu), w Ukrainie rządzą „złaknieni krwi banderowcy”, a Rosja jest ostatnią nadzieją dla wszystkich miłujących pokój narodów. Zbrodnie wojenne armii rosyjskiej w tej narracji po prostu nie istnieją, a Moskwa nie chce przecież na nikogo napadać, co najwyżej broni się, gdy zostaje zaczepiona. Wystarczy więc jej nie zaczepiać, czyli najlepiej rozbroić się całkiem i wyrzucić Amerykanów jak najdalej, aby żyć z Rosjanami (nadal uzbrojonymi po zęby i w dodatku kontrolującymi kluczową infrastrukturę) w sposób całkiem idylliczny.
Absurdalne w świetle znanych faktów? Tak, ale wystarczy zajrzeć na internetowe profile skrajnie lewicowych i skrajnie prawicowych „mędrców” z Zachodu, specjalistów od bezpieczeństwa z Argentyny lub Syrii, a nawet niektórych polskich „geopolityków”, by usłyszeć i wyczytać dokładnie takie treści. I zobaczyć pod nimi tysiące lajków oraz pochlebnych komentarzy. Nawet jeśli dwie trzecie z nich pochodzi od opłacanych z Moskwy botów, a połowa reszty od innych agentów wpływu, to i tak pozostaje niepokojąco dużo pozytywnych reakcji ludzi, którzy w takie brednie po prostu wierzą.
Dodajmy: brednie bardzo niebezpieczne. Bo przy dobrym rozegraniu resztki swych wątłych atutów Kreml może jeszcze się pokusić o wymuszenie na rządach niektórych krajów modyfikacji ich polityki wobec Rosji. Pozostaje nadzieja, że Polska jest zbyt blisko pola walki, by mieć złudzenia. I że nie zaniedba stosownych przygotowań do wszelkich możliwych scenariuszy rozwoju sytuacji na Wschodzie. Także tych skrajnie negatywnych – jak gwałtowna eskalacja zbrojna i związana z nią bezprecedensowa fala uchodźców. I tych przynoszących zarówno szanse, jak i ryzyko, jak np. perspektywa szybko postępującej dekompozycji samej Federacji Rosyjskiej. Obecne nerwowe ruchy Kremla bardzo takie warianty przybliżają. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama