Albo rząd pod wodzą Liz Truss odbuduje imperium, albo przejdzie do historii jako grabarz Zjednoczonego Królestwa. Opcje pośrednie wydają się mniej prawdopodobne

Początek urzędowania Liz Truss zbiegł się z doniesieniami o pogorszeniu stanu zdrowia królowej Elżbiety II. „Myśli moje i wszystkich Brytyjczyków są z królową i całą jej rodziną”– napisała na Twitterze nowa premier. Kondycja 96-letniej monarchini zepchnęła chwilowo na bok wyzwania, z którymi nieuchronnie przyjdzie się zmierzyć Truss. Dotyczy to przede wszystkim polityki wewnętrznej: funt niedawno osiągnął rekordowy dołek (w środę był najsłabszy względem dolara od 1985 r.), sierpień był dla brytyjskich obligacji rządowych najgorszym miesiącem od 1978 r., dług publiczny zbliża się do 100 proc. PKB, kolejne branże albo już strajkują, albo zapowiadają akcje protestacyjne, inflacja jest dwucyfrowa, rachunki za energię rosną jak szalone, gospodarce grozi stagnacja, usługi publiczne się załamują, w wielkich miastach rośnie zagrożenie przestępczością pospolitą. Na dokładkę Szkoci przymierzają się do kolejnego referendum w sprawie niepodległości, a pobrexitowe umowy handlowe z Unią Europejską i Irlandią to krwawiąca rana, która grozi otwartą wojną ekonomiczną z kontynentalnym blokiem. Z kolei kluczowy sojusznik – Stany Zjednoczone – wysyłają sygnały, że ważna dla Londynu amerykańsko-brytyjska umowa handlowa może na tym konflikcie ucierpieć. Zaostrzające się stosunki z Rosją i Chinami, zaburzenia łańcuchów dostaw, a także widmo nawrotu pandemii dodatkowo pogarszają kontekst zewnętrzny. Konserwatywny weteran polityki David Davis powiedział, że spośród wszystkich powojennych premierów prawdopodobnie tylko Margaret Thatcher w 1979 r. miała przed sobą trudniejsze wyzwanie niż Liz Truss, nowa szefowa gabinetu.
Zjednoczone Królestwo wciąż ma niebagatelne atuty. To m.in. specjalne stosunki z USA, ale i z wieloma innymi ważnymi krajami, które niegdyś były częścią imperium lub przynajmniej jego strefą wpływów. Elitom tych państw, nierzadko wychowanym w brytyjskich szkołach i na uniwersytetach, łatwo o wspólny język z wyspiarzami. To też zapewne leży u podstaw dobrego samopoczucia architektów i zwolenników brexitu: przekonanie, że cywilizacyjnie więcej łączy ich z Australijczykami, Kanadyjczykami, a nawet wykształconymi i zamożnymi Hindusami czy mieszkańcami Singapuru niż np. z Bułgarami lub Grekami. A poza tym z tymi pierwszymi można więcej ugrać w dynamicznie zmieniającym się świecie, gdzie premiowane są innowacyjność, elastyczność, skłonność do ryzyka, asertywność w handlu i dyplomacji, odpowiedzialność za podjęte decyzje oraz umiejętność radzenia sobie w warunkach wolności. Londyńskie City wciąż pełni ważną rolę w globalnej gospodarce, nawet jeśli słabnie w obliczu zawirowań. Brytyjczycy mają świetne wyższe uczelnie, mniej skrępowane biurokratycznymi procedurami niż ich unijne odpowiedniczki i efektywniejsze w pozyskiwaniu finansowania ze źródeł niepaństwowych. Do tego dochodzą rozwinięta sieć jakościowych think tanków, profesjonalna dyplomacja i służby specjalne (nie bez powodu cieszące się opinią jednych z lepszych na świecie). A wreszcie siły zbrojne – mimo nie tak dawnych cięć nadal stanowią one jedną z czołowych potęg wojskowych współczesnego świata, z komponentem nuklearnym i zdolnością prowadzenia operacji w każdym zakątku globu.

Konserwatywne nawrócenie

– Jestem przekonana, że razem przetrwamy burzę. Możemy odbudować naszą gospodarkę i stać się nowoczesną, błyszczącą Wielką Brytanią – zadeklarowała Liz Truss, świeżo upieczona premier rządu Jej Królewskiej Mości, przemawiając na Downing Street 10 tuż po powrocie ze szkockiego Balmoral, gdzie namaściła ją Elżbieta II. Nie pozostawiła wątpliwości, że zamierza postawić na klasycznie pojmowany liberalizm – w miejsce etatyzmu i nadmiernej opiekuńczości. Rzecz jasna, już nie w tak skrajnej wersji jak w latach 80. ubiegłego wieku, choć nawiązania do thatcheryzmu nieprzypadkowo znów się stają modne w Wielkiej Brytanii i innych krajach Commonwealthu.
Gdy Stany Zjednoczone pod rządami Partii Demokratycznej skręcają wyraźnie w lewo, stawiając na coraz silniejszą interwencję państwa w rynek, Truss zapowiada obniżenie podatków i deregulację. Wprowadzona przez Borisa Johnsona nadzwyczajna danina od koncernów energetycznych ma zniknąć, a w ratowaniu konsumentów i firm mają pomóc pożyczki o wartości 100 mld funtów. Truss obiecała też rezygnację z planów zwiększenia podatku dochodowego od dużych przedsiębiorstw i cofnięcie podwyżki podatku od wynagrodzeń pracowników i pracodawców. Łącznie może to oznaczać zmniejszenie fiskalnego ucisku o ponad 30 mld funtów w skali roku. Rozważany jest też znaczący wzrost progu, od którego zarabiający zaczynają płacić górną stawkę podatku dochodowego. Rząd chce także rozbudowywać własne zdolności surowcowe i energetyczne, poważnie ograniczane od prawie 40 lat w imię ochrony środowiska. Temu ma służyć m.in. 130 nowych koncesji poszukiwawczych na Morzu Północnym i zapowiedź zniesienia zakazu szczelinowania (o ile zgodzą się na tę kontrowersyjną metodę społeczności lokalne).
– Musimy być zdecydowani i robić rzeczy inaczej. Oznacza to nieustanną koncentrację na tym, jak odblokować inwestycje biznesowe i zwiększyć rozmiar brytyjskiej gospodarki, a nie jak redystrybuować to, co zostało – wtórował swojej szefowej wyznaczony na nowego ministra finansów Kwasi Kwarteng. Truss i Kwarteng są współautorami książki z 2012 r. „Britannia Unchained”, w której pisali m.in., że „dziedzictwo rozdętego państwa, wysokich podatków i nadmiernych regulacji grozi zatrzymaniem brytyjskiej gospodarki”.
Co ciekawe, Truss to thatcherystka z odzysku. W jej domu rodzinnym, jak sama wspominała, dominowały poglądy lewicowe. Jako studentka Uniwersytetu Oksfordzkiego zgłosiła akces do centrowej partii Liberalnych Demokratów i publicznie krytykowała monarchię. Nawrócenie na konserwatyzm określa dzisiaj jako bunt wywołany coraz silniejszym przekonaniem, że ludzie „powinni odnosić sukces dzięki pracy i zasługom”. „Jako premier (…) sprawię, że Wielka Brytania znów zacznie działać. (…) Obniżę podatki, aby wynagrodzić ciężką pracę i pobudzić wzrost gospodarczy i inwestycje” – zapowiedziała Truss. Dodała jednocześnie, że jej rząd będzie budował „szpitale, szkoły, drogi i łącza szerokopasmowe”, a „ludzie będą mogli umawiać się na wizyty lekarskie i usługi National Health Service, których potrzebują”. Ale rozłożenie akcentów jest wyraźne – i pewnie dla wielu szokujące (na pewno dla lewicowej opozycji).
Program jest bez wątpienia ambitny. I w dużej mierze idzie pod prąd dominującym tendencjom. Podobnie jak skład gabinetu – Truss pozostawiła na stanowiskach zaledwie dwóch dotychczasowych ministrów (w tym Bena Wallace’a w resorcie obrony). W rządzie – i to w kluczowych rolach – jest sporo osób o korzeniach azjatyckich i afrykańskich, ale nie ma tu mowy o political correctness. Każda nominacja ma solidne (i mocno podkreślane) uzasadnienie wynikające nie z koloru skóry, lecz z kompetencji. Wspomniany wyżej program dotyczący energetyki będzie realizował Jacob Rees-Mogg, który już jako członek rządu wyraził sceptycyzm co do potrzeby walki ze zmianami klimatu, a w przeszłości wielokrotnie krytykował „alarmizm klimatyczny”. Mówił wtedy, że „ludzkość powinna przystosować się do zmian klimatycznych, a nie je łagodzić”. Przekonywał też, że dążenie do osiągnięcia zerowej emisji jest odpowiedzialne za wysokie ceny energii.

Kruchy lód

Program Truss jest też ryzykowny. Nawet sympatyzujący z torysami eksperci uważają, że może on przynieść pozytywne efekty makroekonomiczne i społeczne, ale nie musi. A jeśli już, to poprawa raczej nie nastąpi szybko. W dodatku realna pozycja Truss jako liderki partii i szefowej rządu jest dziś względnie słaba. Zwycięstwo w wewnętrznej rywalizacji nie przyszło łatwo. W partyjnym głosowaniu Truss zdobyła 81,3 tys. głosów, a jej główny konkurent Rishi Sunak 60,4 tys. – to wygrana najmniejszą przewagą od wprowadzenia obecnego mechanizmu wyłaniania lidera, czyli od 20 lat.
Teraz wszyscy torysi (w tym ustępujący Boris Johnson i sam Rishi Sunak) wzywają do zjednoczenia i lojalności wobec nowej premier i pewnie znaczna część ugrupowania i wyborców ich posłucha. Ale będzie to krótkotrwały kredyt zaufania, który przy pierwszych większych turbulencjach może zniknąć. A kolejny kryzys przywództwa i przyspieszone wybory to ostatnie, czego potrzebują torysi, ale i cała Wielka Brytania. Może się okazać, że przetrwanie zapewnią gabinetowi Liz Truss albo łut szczęścia i sprzyjające okoliczności zewnętrzne, albo wyjątkowa zręczność w zakresie public relations.
To drugie jest akurat mało prawdopodobne. Truss jest politykiem niezbyt charyzmatycznym i „trochę drewnianym” (wedle słów jednego z posłów torysów), w dodatku często niezręcznym oraz pochopnym w gestach i wypowiedziach. Nowa premier zdaje sobie zresztą sprawę ze swoich – oględnie mówiąc – deficytów komunikacyjnych: podczas jednej z debat przyznała, że może nie jest „najlepszą prezenterką”, ale za to – jak podkreśliła – „kiedy mówię, że coś zrobię, to to robię”. Rzeczywiście, nie sposób jej odmówić pracowitości i uporu w forsowaniu swoich pomysłów. Pytanie, czy to wystarczy, by przetrwać spodziewane burze i nie zatonąć w czasach, gdy publika coraz chętniej kieruje się pozorami i żąda spektakularnych sukcesów.
Na razie Truss zapowiedziała, że zamierza „grać zespołowo”, rezygnując z tego, co bliskie jej źródło nazwało „prezydenckim stylem” rządzenia. Może w ten sposób pozyskać wielu wewnątrzpartyjnych opozycjonistów, ale niekoniecznie przełoży się to na skuteczność i tempo reform. Co pozwala przewidywać, że rząd będzie coraz ostrzej atakowany przez laburzystów i narażony na kłopoty ze strony związków zawodowych. Odpowiedź już jest przygotowywana: nowa premier zapowiedziała zmiany ustawodawcze utrudniające legalne ogłaszanie strajku. Notabene, na ewentualne powtórne referendum w sprawie niepodległości Szkocji też jest plan awaryjny (proponuje się wprowadzenie wymogu większości bezwzględnej wszystkich uprawnionych, a nie tylko tych biorących udział w głosowaniu niepodległościowym).

Nowy, brytyjski świat

Jeśli nowy rząd polegnie w starciu z problemami wewnętrznymi, automatycznie w łeb wezmą wszelkie aspiracje międzynarodowe, zwłaszcza te dotyczące odbudowy globalnego imperium. Ale jeśli uda mu się ustabilizować sytuację gospodarczą i zapobiec szkockiej secesji, gra zrobi się ciekawa – możemy stanąć w obliczu kształtowania się nowego, bardziej samodzielnego bieguna szeroko pojmowanego Zachodu. Mamy tu zresztą do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym – ewentualne sukcesy w polityce globalnej będą warunkować sukces wewnętrzny. „Zjednoczeni z naszymi sojusznikami staniemy w obronie wolności i demokracji na całym świecie, uznając, że nie możemy mieć bezpieczeństwa w domu bez bezpieczeństwa za granicą” – powiedziała Liz Truss tuż po objęciu urzędu premiera.
Prezydent USA Joe Biden napisał na Twitterze, że „nie może się doczekać pogłębienia specjalnych relacji między naszymi krajami i bliskiej współpracy w zakresie globalnych wyzwań, w tym dalszego wsparcia dla Ukrainy”. Pełne optymizmu słowa popłynęły nawet z Brukseli, Berlina, Paryża i Dublina. Ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że kontrpartnerzy europejscy z kontynentu będą pchać Londynowi kij w szprychy, gdzie tylko się da. Z Amerykanami sprawa jest mniej oczywista. Współpraca strategiczna jest znacznie głębsza, ale sprzeczności interesów też istnieją. O ile Waszyngton docenia Londyn w roli „junior partnera”, o tyle nie będzie chciał, by ten zbytnio się usamodzielnił. Ze skutkiem – jak wyżej.
Londyn grał już pod rządami Johnsona całkiem wysoko. Teraz może (a nawet musi?) jeszcze bardziej podnieść stawkę. Samodzielna polityka na Indo-Pacyfiku to jedna z dróg: poza wspólnymi z USA formatami (takimi jak QUAD czy AUKUS) należy się spodziewać większego nacisku na bilateralne relacje z państwami regionu, które podzielają obawy przed agresywną polityką Chińskiej Republiki Ludowej i sympatię do relacji opartych na wolnym handlu zabezpieczanych przez silną flotę. Papierkiem lakmusowym może tu być polityka wobec Tajwanu. Liz Truss jeszcze jako minister spraw zagranicznych w gabinecie Johnsona słynęła z jastrzębiego stanowiska wobec ChRL. Jako premier prawdopodobnie nie cofnie się przed jego zaostrzeniem. Uprzedzenie Amerykanów w uznaniu de facto lub nawet de iure tajwańskiej niepodległości byłoby gestem o ogromnym znaczeniu w Azji. Przy okazji pieczętującym politykę wypychania chińskich wpływów z Wielkiej Brytanii.
Rola pierwszego sojusznika Ukrainy wpisuje się w ten koncept – zwłaszcza że może liczyć na aplauz w ważnych dla strategii brytyjskiej państwach pozaeuropejskich, jak Kanada czy Australia, a także dobrze się wpisać w specjalne relacje z krajami wschodniej flanki NATO.
Nie bez znaczenia na obu tych azymutach będzie determinacja, by zwiększać realną siłę bojową Wielkiej Brytanii. W trakcie wewnątrzpartyjnej kampanii Liz Truss deklarowała wzrost wydatków na obronność, a po objęciu urzędu potwierdziła, że chce, by przekroczyły 3 proc. PKB do 2030 r. W tym kontekście nie dziwi chłodne przyjęcie zwycięstwa Truss w Moskwie i w Pekinie. Gdyby ambicje obecnej pani premier się ziściły, nowa Wielka Brytania uderzałaby w globalne interesy chińskie i rosyjskie mocniej niż ta dawna – mniej asertywna, dysponująca słabszymi instrumentami, a przede wszystkim bardziej uzależniona od rosyjskich i chińskich pieniędzy i wpływów.
Truss ostrzegła Pekin, że powinien wyciągnąć wnioski z reakcji Zachodu na rosyjską inwazję i że poniesie konsekwencje, jeśli nie będzie „grał zgodnie z zasadami”. Obiecała kontynuować wsparcie militarne i gospodarcze dla Ukrainy – i pewnie tak się stanie. Nawet jeśli jednocześnie spróbuje wskazać prezydentowi Wołodymyrowi Zełenskiemu jego miejsce w szeregu (jest tajemnicą poliszynela, że jej zdaniem Boris Johnson zbytnio „pozwalał, by to ogon kręcił psem”).
Spodziewane zwiększenie aktywności brytyjskiej w naszej części świata stworzy też nowe uwarunkowania dla polityki polskiej. Na to, że coś się święci, wskazują choćby słowa ministra Michała Dworczyka o tym, że o planach agresji Rosji nasz rząd wiedział najwięcej właśnie od Brytyjczyków. Z kolei Jarosław Kaczyński podczas Forum Ekonomicznego w Karpaczu podkreślił, że Wielka Brytania, obok Ukrainy, jest dziś kluczowym sojusznikiem Polski.
Może to przypadek, może chwilowa taktyka, a może coś więcej. W każdym razie warto wspierać polskich polityków w chęci dywersyfikacji naszej polityki bezpieczeństwa w ramach Zachodu, ale jednocześnie przypominać, że – jak mawiał klasyk – „Wielka Brytania nie ma stałych sojuszników, ma natomiast stałe interesy”. Czego Polsce też należy życzyć. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int i Nowej Konfederacji