Bombardowania osiedli mieszkalnych i tras, którymi ewakuują się cywile, to na Charkowszczyźnie i Donbasie norma. Zło i przemoc są tutaj codzienne i banalne. Wojna o wschód Ukrainy to tandetny scenariusz filmu, w którym ludzie giną naprawdę

Charkowski malarz i rzeźbiarz Ołeh Kałasznik planował premierę wystawy swoich prac na drugą połowę lutego. W zasadzie kończono ustawienia ostatnich instalacji. Sprawa dotyczyła ołowianych żołnierzyków, broni czy też szerzej - wojny. Pytam na początku kwietnia, czy przeczuwał, że ta prawdziwa wojna pokrzyżuje jego plany?
- Coś wisiało w powietrzu, ale nie powiedziałbym, że moje inspiracje wynikały z tej atmosfery - mówi. Gdy schodzimy do piwnic Uniwersytetu im. Karazina przy pl. Swobody w Charkowie, by obejrzeć jego prace, włącza się alarm przeciwlotniczy. Kilka kilometrów dalej spada pocisk. Według kolegów Ołeha - Iskander. Głuchy dźwięk wybuchu jest na tyle silny, że sufit piwnic drży. W tym czasie Kałasznik prezentuje pracę z samolotami i instalację przedstawiającą niebiesko-żółtego ołowianego żołnierza. Zestawiając to wszystko z wybuchem na zewnątrz można się poczuć jak w tanim filmie wojennym klasy B. Symbolika jest dosłowna. Motywy oczywiste. Jak wszystko na tej wojnie. Dosłowność, oczywistość i skala prozaicznego zła przytłacza. Jest jak kac. Wszystko oczywiste, ciężkie i dosłowne. Zgrzyta między zębami.
Kukły
Kałasznik i grupa ludzi skupionych wokół charkowskiego pisarza Serhija Żadana na co dzień żyją w teatrze lalek przy pl. Konstytucji w centrum Charkowa. Część szyb jest wybitych po bombardowaniach z początku wojny, ale sam rejon jest spokojny. Jest tu życie. Są dzieci aktorów. Zaimprowizowane miejsca do spania pośród kukieł, których dziś nikt nie zatrudnia do grania. Łóżko Żadana też jest pośród nich. Jak sam mówi, gdy się budzi, ma wrażenie, że się na niego gapią i cały czas się dziwią.
Mieszkańcy Małej Rohani okupowanej do niedawna przez Rosjan Fot. Zbigniew Parafianowicz / Dziennik Gazeta Prawna
Kilka kilometrów stąd zaczyna się inny świat. Piętnaście minut drogi samochodem dalej przebiega front wojny o Charkowszczyznę i Donbas. Osiedle Piwniczna Sałtiwka, czyli licząca w czasach pokoju nawet 500 tys. mieszkańców największa sypialnia byłego Związku Sowieckiego - jest jego centralnym punktem. Trudno tu znaleźć blok, który nie miałby śladów pocisków Grad czy nie byłby popalony. Na północ od obwodnicy Charkowa, za drogą numer E 40, stoją już Rosjanie. Ulica Nataliji Użwiji stanowi linię frontu. Sfrustrowani oporem miasta żołnierze strzelają bez głębszej analizy tego, gdzie spadają pociski. Dzień i noc.
- Od ponad 40 dni śpimy w piwnicy. W dzień, jeśli jest spokojniej, wracamy do mieszkania. Nie mamy ani prądu, ani wody, ani łączności ze światem - opowiada ponad 70-letnia Zinajida. Mieszka z córką i przygarniętym kotem. Mówi po rosyjsku. Po drugiej stronie granicy ma rodzinę. Pytam, czy wini ich jakoś za to, co się dzieje na Sałtiwce. - Nie mam do nich żadnego żalu. Nie oskarżam ich o nic. Jesteśmy częścią wielkiej polityki - odpowiada. Mieszkańcy Sałtiwki, Piatichatek czy Małej Rohani, leżących na przedmieściach Charkowa, ani się Rosjan nie boją, ani nie czują do nich nadzwyczajnej nienawiści. W Piatichatkach pokornie żyją w piwnicach, zdani na pomoc humanitarną, a wszystko to dzieje się kilka kilometrów od miejsca, w którym w 1940 r. pochowano ofiary zbrodni katyńskiej. Dokładnie 3739 oficerów. Jeszcze pod koniec lat 60. szef KGB Jurij Andropow kazał zacierać ślady tej zbrodni. W 2000 r. otwarto tu cmentarz Ofiar Totalitaryzmu. Dziś bloki Piatichatek znów stają się świadkami dokonywanej zbrodni. Jeśli wejdą tu Rosjanie, podobnie jak Andropow każą zacierać ślady.
Osiem bomb
- W mojej wsi jeszcze do niedawna stacjonowali Rosjanie. Jeden z nich powiedział, że nie będzie mnie zaczepiał. Karmiłem ich nawet. Gdy opuszczał wieś pod naporem ukraińskich żołnierzy, powiedział, że ktoś od nich tu i tak wróci. Tylko że wtedy mam się zmywać, bo on mi nic już nie może zagwarantować - opowiada Wala.
Para, która pozostała w podcharkowskich Piatichatkach, Fot. Zbigniew Parafianowicz / Dziennik Gazeta Prawna
Choć karmił Rosjan, ma do nich stosunek jednoznaczny. Śmieje się, że przyjechali pod Charków z gównem, a nie bronią. - W okolicy mojej posesji spadło osiem bomb lotniczych. Wybuchły ledwie trzy. Oni wszyscy wyglądają jak bomże (z rosyjskiego bezdomni - red.) - opowiada. Żali się, że gdy Ukraińcy przepędzili stąd Rosjan, nikt z drugiej strony nie upomniał się nawet o ciała. Te najpierw poukładane były na trawnikach z tabliczkami: „Tu leżą okupanci” - tuż obok pozostałości po bombie kasetowej (zakazany rodzaj broni) i rozwalonego sedesu. Później, gdy część zaczęła gnić - wywieziono je do kostnicy miejskiej w centrum Charkowa. Jej szef zapewnia, że są w tym samym miejscu, gdzie w latach 30. zwożono ofiary Wielkiego Głodu, który sztucznie wywołał Stalin, zabijając miliony Ukraińców. Rosjanie mają tu swój osobny namiot. Masa ciał nie pozwala potraktować ich indywidualnie. O tym, że to ludzie, świadczą tylko napuchnięta ręka wystająca spod tego brezentowego domu przedpogrzebowego czy dolary w kieszeni jednego z żołnierzy. Ludzie, którzy pracują w kostnicy, też już nie traktują spraw indywidualnie. Przy namiocie z Rosjanami ok. 50-letnia pani jadła obiad. Mielonkę mięsną ze słoika. Jest jak na wystawie. Jak na filmie wojennym klasy B.
Pani Luda z Syberii
Wracam do Małej Rohani. Do mieszkania zaprasza mnie 70-letni mężczyzna. Przekonuje, że został, bo jego żona Ania po operacji nie była w stanie się ewakuować. Podczas okupacji tego przysiółka przez Rosjan musiał nosić białą opaskę. Jak w getcie. Nie zaczepiali go, mimo że do czasu zajęcia Małej Rohani przez Rosjan dał w swoim mieszkaniu schronienie trzem ukraińskim żołnierzom, a na ostatnim piętrze w jego klatce schodowej zainstalował się ukraiński snajper. W zasadzie nawet się nie dziwił, że Rosjanie strzelali po blokach cywilnych. Opuszczone mieszkania zajmuje wojsko. Tak robią obie strony, aby chronić się przed ostrzałem artyleryjskim z gradów i moździerzy 120 mm.
- Chodzili tu Rosjanie, ale się bali. O, tu leżały ich ciała. Walały się ich hełmy - pokazuje na schody. - Dopiero wczoraj ich zabrali. Naszym żołnierzom powiedziałem, że zostajemy tu razem z nimi. Jeśli oni zginą, to my też - dodaje. - Rosjanie kazali nam nosić białe wstążki. To było obowiązkowe. Różni tu byli. Najpierw prawdziwi Rosjanie, a później Buriaci. Nie mieli żadnych dokumentów. Pocięli jedną miejscową dziewczynę - mówi mężczyzna bez cienia emocji.
- Mamy wielu bliskich w Rosji. W Moskwie, za kręgiem polarnym. W Charkowie do wojny żyli Ukraińcy, Dagestańczycy, Azerowie i Rosjanie. Nikogo nigdy nie dzieliliśmy - relacjonuje Ania.
- Nawet dziś było mi żal tych zabitych Rosjan. Koty i psy ich jadły. Przykryliśmy to, co zostało, brezentem. Każdy z nich pewnie ma matkę i ojca. Oni na nich czekają. Jednego nazwisko udało się ustalić. Nazywał się Ignaszew. Ale skąd on jest, to nie wiem - opowiada kobieta. Dodaje, że kilka bloków dalej żyje Rosjanka z Syberii. Luda. Chciała zadzwonić do swoich i opowiedzieć, jak sytuacja. - Operator odpowiedział jej: dzwonicie do państwa agresora - mówi Ania.
Serhij Żadan na wystawie Ołeha Kałasznika w piwnicach uniwersytetu im. Karazina, Fot. Zbigniew Parafianowicz / Dziennik Gazeta Prawna
- Tu mamy taką spaloną ulicę. Nie ma ani jednego całego domu. Wszyscy, którzy tam żyli, byli Rosjanami. Jeden Niemiec też tam był i jeden Ukrainiec. Wszystkich wygnali Rosjanie. Wyrzucili swoich na ulicę, a był jeszcze śnieg. Powiedzieli: idźcie sobie! - opowiada mąż pani Ani. Przekonuje, że niewiele z tego można zrozumieć. Kto, od kogo i po co wyzwala ten wschód Ukrainy.
Wracając z Charkowa, w autobusie spotkałem uchodźców ze Słowiańska i Kramatorska na Donbasie, miast, które próbują zdobyć Rosjanie. Jedno z dzieci bawiło się w wojnę. - Ziuuuu, leci grad. Teraz bombardują samoloty. Teraz strzelają czołgi. Ziuuuu, znów grad - opowiada bardzo głośno samo do siebie.
Brzmi to beznamiętnie i zimno. Nie jak zabawa. Jego matka próbuje przerwać tę grę i jakby udawać, że nic się nie dzieje. Sama kilka minut wcześniej opowiadała, że ucieka z Donbasu, bo na jej dom spadły pociski. Mieszkanie stoi bez dachu. Rosyjski świat, który wymyślił Władimir Putin, jest tu banalny jak zło, które przyniósł. To kiepski film wojenny klasy B z dużą ilością krwi. ©℗
Osiedle na przedmieściach Charkowa, niedaleko uniwersytetu rolniczego, Fot. Zbigniew Parafianowicz / Dziennik Gazeta Prawna