Ze wszystkich sposobów, w jakie można było skrytykować pomysł Jarosława Kaczyńskiego na misję NATO w Ukrainie, Wołodymyr Zełenski wybrał ten najgorszy.
Prawie dwa tygodnie po konferencji przy ulicy Bankowej w Kijowie, na której omawiano plan polskiego wicepremiera, swoją opinię wyraził w rozmowie z rosyjską, niezależną prasą. Przyznał, że „nie rozumie do końca tej koncepcji”. - Nie potrzebujemy zamrożonego konfliktu na terytorium naszego państwa (…), wyjaśniłem to na spotkaniu z naszymi polskimi kolegami. Wiem, że kontynuowali tę retorykę. Na szczęście albo niestety to wciąż nasz kraj, a ja jestem prezydentem, więc my będziemy decydowali, czy będą tu inne siły - podkreślił.
Podczas wizyty premierów Polski, Czech i Słowenii prezydent Ukrainy nie był aż tak krytyczny i jednoznaczny. Nawet jeśli przedstawił swoje uwagi na spotkaniu, a mimo to „retoryka była kontynuowana”. Słów Kaczyńskiego nie kwestionował wówczas też szef rządu ukraińskiego Denys Szmyhal. Od początku pomysł misji wydawał się co najmniej iluzją, ale nikt ze strony ukraińskiej jednoznacznie go nie uśmiercił. Nawet off the record.
Tymczasem już podczas konferencji prasowej było jasne, że nie ma w nim żadnych szczegółów i treści. Jarosław Kaczyński dopytywany w Kijowie przez DGP, czy konsultował kwestię misji NATO w Sojuszu Północnoatlantyckim, stwierdził, że nie. Nie miał też odpowiedzi na pytanie, kto miałby nią dowodzić i jaki obszar miałaby objąć. Ukraiński premier obecny na konferencji nie rozwijał tych wątpliwości, choć była ku temu sposobność. Nie było lepszego momentu na odcięcie się od tego wszystkiego.
Na Bankowej mówiono za to o konieczności zamknięcia nieba nad Ukrainą, co w zasadzie wpisywało się w pomysł Kaczyńskiego. Tak jak pisaliśmy w DGP tuż po konferencji premierów w Kijowie, pomysł misji NATO nie miał i nie ma szans na realizację. Mógł być co najwyżej windowaniem stawki w negocjacjach o tym, w jaki sposób wspierać Ukrainę ze strony NATO. Przerysowany gest miał sens o tyle, o ile można było go wykorzystać w rozmowach z sojusznikami na Zachodzie. Nieoficjalnie ze źródeł w polskim rządzie wiemy, że nikt nigdy nie planował jednak „operacjonalizować” koncepcji Kaczyńskiego.
- To była nieprzemyślana propozycja, która świadczy o nieznajomości warunków międzynarodowych prezesa Kaczyńskiego, nieznajomości tego, czym są misje pokojowe. Składanie poważnych propozycji wymaga długotrwałych przygotowań. Podejrzewam, że ta nie była konsultowana ani z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, ani Ministerstwem Obrony Narodowej. To się ociera o lekką kompromitację - komentował w rozmowie z WP.pl były polski ambasador przy ONZ Jan Maria Nowak. W podobnym tonie wypowiadają się w rozmowie z DGP polscy urzędnicy, którzy cały czas pracują dla państwa. O tym wszystkim wiedzieli też Ukraińcy.
Wracanie do tematu dwa tygodnie po jego zwodowaniu ma jednak jeszcze mniejszy sens niż sam pomysł. Robienie tego w rozmowie z niezależnymi rosyjskimi dziennikarzami nabiera z kolei irytującej symboliki. Powoduje, że Polska - nie Kaczyński, ale Polska - jawi się jako państwo niepoważne. Zgłaszające idee, które są nieprzedyskutowane, niedopracowane i irracjonalne. Niewielu za granicą zdaje sobie sprawę z tego, że Jarosław Kaczyński nie jest Seneką dyplomacji. Nikogo specjalnie nie zajmuje analiza tego, czy i w jaki sposób rzeczywiście kształtuje on politykę zagraniczną. Zostają tylko wrażenia i wizerunek.
Zełenski swoją krytyką stawia stempel na tym wizerunku. Mówi to przekonująco i radykalnie. Pomysł Kaczyńskiego, który mógłby pozostać przerysowanym gestem na potrzeby rozmów z Zachodem, został w ten sposób skompromitowany. I już zaczął żyć swoim nowym, polsko-polskim życiem. Przeciwnicy Kaczyńskiego mają obszar do uderzenia w prezesa PiS (co zresztą jest ich chuligańskim prawem). Partnerzy w NATO zyskali argument na rzecz obniżenia powagi państwa polskiego. Rosyjska propaganda z kolei z zadowoleniem może przyglądać się pęknięciu w stosunkach polsko-ukraińskich. Taki jest bilans tej mocno spóźnionej krytyki.