Rosyjska agresja na Ukrainę i wypracowany w kilka dni niemal pełen konsensus Zachodu ws. gospodarczej i politycznej izolacji Moskwy kończy pewną epokę. Ku zdumieniu politycznego establishmentu w Berlinie, Rzymie, Atenach czy Budapeszcie postrzeganie spraw wschodnich w UE przechodzi błyskawiczną rewolucję.

Podejście, które przez lata uchodziło za kwintesencję zdrowego rozsądku – przekonanie, że putinowska Rosja powinna być traktowana jako wiarygodny, przewidywalny partner biznesowy i polityczny – zostało skompromitowane. Z kolei poglądy na reżim rosyjski, które – w dużej mierze bezskutecznie – wprowadzaliśmy na europejskie salony my i Bałtowie, okazały się racjonalne. A nie – jak wydawało się wielu szacownym i prominentnym przedstawicielom europejskich elit – podyktowane historycznymi uprzedzeniami.
Szczególnym przypadkiem tego przewartościowania jest scheda Angeli Merkel, która szybko brzydko się zestarzała. Wieloletnia niemiecka kanclerz przez długi czas skutecznie prezentowała się jako „cywilizowany środek” pomiędzy sympatyzującymi z Władimirem Putinem politykami z lewa (jak Gerhard Schröder czy Miloš Zeman) i z prawa (Silvio Berlusconi, Viktor Orbán czy Marine Le Pen), a „rusofobiczną” bądź „histeryzującą” Warszawą. Jej dorobek z dzisiejszego punktu widzenia jawi się zgoła inaczej. To robienie dobrej miny do złej gry po rosyjskim najeździe na Gruzję w 2008 r. i w pierwszym etapie agresji na Ukrainę po roku 2014. Poparcie dla sankcji było w tej polityce swoistym alibi dla kontynuowania beztroskiego „business as usual”. To forsowanie gazociągu Nord Stream 2 jako zwykłego projektu biznesowego, choć zarówno Polska i jej unijni sojusznicy ze Wschodu i Północy, jak i sam Kijów cierpliwie tłumaczyli geopolityczne implikacje tej inwestycji i zagrożenia związane z wręczeniem Kremlowi kolejnego instrumentu gazowego szantażu. Niereformowalny, ośli upór Merkel najlepiej podsumowuje to, że jeszcze pod koniec swojego urzędowania, gdy Europejczycy odczuwali już w swoich portfelach skutki wrogich działań Moskwy, a intencje Władimira Putina jak na dłoni pokazywał stan magazynów kontrolowanych przez Gazprom, szefowa niemieckiego rządu w najlepsze negowała rolę Rosji w kryzysie.
To wreszcie przypieczętowanie losu niemieckiego atomu – na mocy jej decyzji wyłączonych zostało 14 z 17 bloków jądrowych (choć obejmując władzę, planowała wydłużenie ich życia), co stanowiło kolejny akord w procesie pogłębiania zależności Europy od rosyjskiego gazu; starała się też blokować rozwój energetyki jądrowej w innych krajach, m.in. hamując decyzje o jej uwzględnieniu w unijnej taksonomii – dokumencie kluczowym z punktu widzenia dostępu branży do finansowania. Jeszcze niedawno żegnana z honorami i wzruszeniem przez całą niemal klasę polityczną UE Merkel, jak kiedyś Neville Chamberlain, ma szanse przejść do historii jako symbol wszystkiego, co było nie tak z europejską polityką wobec coraz bardziej jednoznacznych świadectw rozbudzenia rosyjskiego imperializmu. To jej i jej podobnym przedstawicielom establishmentu „zawdzięczamy” to, że konieczny zwrot polityczny odbywa się tak późno, za tak gigantyczną cenę i przy akompaniamencie bomb spadających na ukraińskie miasta.
Ta rewolucja to zarazem szansa na pozytywny przełom dla polskiej dyplomacji, która, w końcówce 18. roku swojego członkostwa w UE, może pretendować do przejęcia od Berlina swoistego moralnego przywództwa przynajmniej we wschodnim wymiarze polityki Wspólnoty. Warszawa może wykazać się nie tylko konsekwentnym i – z nielicznymi już wyjątkami – ponadpartyjnym dorobkiem wytrwałego promotora interesów wschodniej flanki świata zachodniego i jej najbliższego sąsiedztwa, ale także lepszym niż niemieckie rozumieniem interesu całej Unii w zakresie choćby bezpieczeństwa energetycznego. O konieczności dywersyfikacji źródeł dostaw i przerwania patologicznej zależności od Rosji liderzy naszej polityki i biznesu, jak choćby mój rozmówca z dzisiejszego DGP Piotr Woźniak (wywiad do przeczytania na s. A15), mówili od dekad, a w ostatnich latach często wskazywali także na potrzebę odcięcia rosyjskiego agresora od surowcowych dochodów.
Dla Warszawy to wreszcie możliwość, by za stosunkowo niewielką cenę – wygaszenia kilku frontów politycznego konfliktu z Brukselą (dziś wyraźniej niż kiedykolwiek widać błahość tych przepychanek i egzystencjalne znaczenie, jakie ma dla nas przynależność do euroatlantyckiej wspólnoty wartości) – z peryferii awansować do rangi wyznaczającego ton jednego z politycznych centrów Wspólnoty.