Z perspektywy Zachodu teatr Rosji na separatystycznym Donbasie wydaje się absurdalny. Szyte grubymi nićmi wybuchy samochodów pułapek nawet dla mało wprawnego oka nie mogą jawić się wiarygodnie. Jeszcze mniej sensowne są wyjące syreny w Doniecku i Ługańsku czy podstawiane dla osób starszych i matek z dziećmi zdezelowane marszrutki, które mają je wywieźć do bezpiecznej – jak przekonuje Kreml – Rosji.

Trudno uwierzyć, że za tzw. linią rozgraniczenia czają się oddziały faszystów z Kijowa, pragnących rewanżu na ludności, która wypowiedziała posłuszeństwo Ukrainie w 2014 r. Nie o to jednak w tej grze chodzi. Tak jak nieważne było to, kto tak naprawdę organizuje ostrzał przed inwazją na Gruzję w sierpniu 2008 r. Wówczas przez wiele tygodni przed wojną było jasne, że Władimir Putin szuka casus belli. I zamierza skorzystać przy tym z porywczego charakteru ówczesnego prezydenta Micheila Saakaszwilego, któremu godność nie pozwalała znosić upokorzeń.
Najpierw – 18 lipca 2008 r. – na portalach związanych z czeczeńską rebelią pojawiły się dokumenty, które miały szczegółowo opisywać plan ataku Rosji na Gruzję. Wszystko w nich pasowało i było logiczne. Poza kierunkiem, z którego Putin ostatecznie wyprowadził uderzenie. Punktem wyjścia miało być zajęcie wąwozu Kodori, który leży na terenie Abchazji, ale wówczas był kontrolowany przez Gruzinów (Abchazja była wtedy republiką separatystyczną i pełniła rolę zamrożonego konfliktu, dokładnie takiego samego jak Doniecka i Ługańska Republika Ludowa). Dopiero drugi atak miał pójść z Osetii Południowej. Jak się później okazało, wojna rozpoczęła się od rajdu Rosjan przez tunel rokijski, czyli od Osetii Południowej właśnie. Ta niby niewielka różnica w przypadku małej armii – jaką jest gruzińska – ma ogromne znaczenie. Skuteczność obrony zależy od prawidłowego przyjęcia wyjściowych założeń – czyli z której strony zostanie wyprowadzony cios (ostatecznie Gruzini nie dali się na to złapać).
Aby uwiarygodnić trop abchaski Rosjanie latem 2008 r. wysłali do tego parapaństwa wojska inżynieryjne, które ustawiały nową, liczącą 54 km linię kolejową. Tak, aby zachodnie wywiady mogły zebrać dane i kreślić scenariusze, którędy będzie szło zaopatrzenie dla korpusu ekspedycyjnego. Dziś jest podobnie. Do mediów trafiają zdjęcia mostu budowanego na granicy ukraińsko-białoruskiej na Prypeci i szpitali polowych, tak jakby Rosjanie chcieli powiedzieć: z tego miejsca zaatakujemy, róbcie zdjęcia i kreślcie analizy.
Po inscenizacji abchaskiej Rosjanie przeszli do bardziej dosłownej części, czyli siłowej. 1 sierpnia 2008 r. mina-pułapka założona przez separatystów raniła gruzińskich policjantów. Od 2 do 7 sierpnia dochodziło do wzajemnych ostrzałów i czegoś, co w anglosaskiej tradycji dyplomatycznej określa się mianem blame game, czyli w swobodnym tłumaczeniu festiwalu oskarżeń. Saakaszwili tak zasmakował we wzajemnych ostrzałach i poczuł się tak silny, że postanowił wejść w głąb Osetii Południowej (mimo nacisków USA, by tego nie robił, bo właśnie tego oczekuje Kreml) w ramach operacji „Czyste Pole”. W 2004 r. przejął kontrolę nad rządzoną przez Asłana Abaszyne Adżarią i był przekonany, że to samo można powtórzyć wobec Osetii Południowej. Od 8 sierpnia Saakaszwili biegał już dla Putina, a rosyjski prezydent mógł zrobić z Gruzją, co chciał. Prowokacja się udała. Władze w Tbilisi przedstawiono jako nieodpowiedzialną hordę żądną krwi, która nie zasługuje na pomoc Zachodu, a co najwyżej na to, by do Tbilisi nie wjechały czołgi rosyjskie, tylko unijny polityk z planem pokojowym nakreślonym na Kremlu.
Dziś chodzi o to samo. Po festiwalu doniesień o tym, kiedy i z którego miejsca zostanie wyprowadzony atak, seria prowokacji ma zaowocować kompromitacją władz w Kijowie. Najlepiej gdyby udało się wmówić światu, że Ukraińcy dokonali zbrodni wojennej. Na przykład ostrzelali cywilne osiedle po stronie separatystów, wykorzystując do tego broń chemiczną, której nie posiadają.
Różnica między latem 2008 a późną zimą 2022 jest taka, że Zachód tym razem chętniej podjął wyzwanie w rosyjskiej grze pozorów. Skoro Kreml straszy wojną, to – niezależnie od kosztów finansowych, które poniosła Ukraina, i niezależnie od tego, czy do tej wojny dojdzie, czy nie – USA i Wielka Brytania zaczęły podbijać licytację na scenariusze. Aby utrwalić, kto konfliktu chce i kto ewentualnie będzie za niego odpowiedzialny. Fakty mają tutaj znaczenie drugorzędne. Zawsze tak jest – zarówno przy poszukiwaniu casus belli, jak i straszeniu wojennymi scenariuszami – że znaczenie mają jedynie narracje. Zresztą trzeba przyznać, że również Zachód nie grzeszy szczerością, gdy organizuje wyprawy wojenne. Wojna rządzi się uniwersalnymi, sterylnymi zasadami opisanymi przez Tukidydesa, a nie mieszczańską moralnością.
Kto dziś wskaże, gdzie są magazyny z bronią chemiczną, biologiczną i atomową Saddama Husajna? CIA nawet agentowi, który był źródłem wiedzy o arsenałach, przewrotnie nadała pseudonim „Curveball”, czyli podkręcona piłka. Atak na Irak oparto na informacjach jednej osoby – Rafida Ahmeda Alwana, który później z rozbrajającą szczerością przyznał, że… kłamał. Równie niejasne były okoliczności masakry w Raczaku, która stała się powodem nalotów na rządzoną przez Slobodana Miloševicia w 1999 r. Jugosławię. Finowie, którzy jako niezależni obserwatorzy mieli ustalić fakty, utajnili swój raport. Serbowie do dziś uznają, że nie doszło do zbrodni ludobójstwa – tylko walk między siłami policyjnymi i albańską partyzantką. Albańczycy są innego zdania. Przekonują, że w Raczaku odkryto masowy grób z ciałami zamordowanych z zimną krwią cywilów.
Podczas niedawnego spotkania Zbigniewa Raua i Siergieja Ławrowa szef rosyjskiego MSZ nawiązywał do wydarzeń w Raczaku. Tak, jakby chciał dać do zrozumienia, że i tym razem, przy montowaniu konfliktu wokół Ukrainy, prawda będzie miała znaczenie drugo-, jeśli nie trzeciorzędne. W obecnej grze pozorów tylko to założenie jest pewne i prawdziwe.