Rosja przygotowania do ubiegło tygodniowego meczu – maratonu rozmów z Zachodem – rozpoczęła już w pierwszej połowie ubiegłego roku, gdy zgromadziła kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy przy granicy z Ukrainą. Od tej pory sukcesywnie zwiększała swoją obecność wojskową w tym regionie i wprost grozi(ła) eskalacją wciąż tlącej się wojny rosyjsko-ukraińskiej. Trenowała intensywnie.

Zachód, czyli de facto Stany Zjednoczone, przygotowania do rozgrywki zaczął mocno spóźniony. Rządy zdecydowanej większości państw zajmowały się w ostatnich miesiącach głównie skutkami pandemii COVID-19. W Niemczech były wybory. Istotne jest też to, że prezydent USA Joe Biden swój urząd objął stosunkowo niedawno, na początku 2021 r., a tak duża machina biurokratyczna jak amerykański rząd z natury rzeczy ma bardzo dużą inercję. Szczególnie jeśli przekazanie władzy odbywa się we wrogiej atmosferze, w tle jest szturm na Kapitol, a poprzedni prezydent Donald Trump jest politykiem mało przewidywalnym. Przykładem tej inercji jest to, że nowy amerykański ambasador Mark Brzezinski przybędzie do Polski dopiero w tym tygodniu.
Mówiąc kolokwialnie, Amerykanie potrzebowali czasu, by się ogarnąć. O tym, że nie mają sprecyzowanego pomysłu na ułożenie stosunków z Rosją i Europą Środkową, czy wręcz chcą się dogadać z Moskwą ponad głowami sojuszników, mogły świadczyć takie wydarzenia jak choćby słowa prezydenta Bidena o nowym formacie rozmów z Rosją (de facto powrót do tego, że to najsilniejsze państwa decydują o wszystkim) z grudnia czy brak wcześniejszego poinformowania sojuszników o zaniechaniu przez administrację prezydenta Bidena nałożenia sankcji związanych z Nord Stream 2 w czerwcu.
Patrząc jednak na ubiegłotygodniowe wydarzenia: bilateralne rozmowy USA–Rosja w Genewie, spotkanie Rady NATO–Rosja i wreszcie dialog w ramach OBWE, można dojść do wniosku, że choć wynik meczu nie jest w żaden sposób przesądzony, to przynajmniej Waszyngton nie poddał rozgrywki walkowerem. Wielu obserwatorów obawiało się, że od razu będą ustępstwa na rzecz Moskwy. Tak się nie stało. Od zastępczyni sekretarza stanu Wendy Sherman, amerykańskiego przedstawiciela przy OBWE Michaela Carpentera czy Bixa Aliu, chargé d’affaires USA w Warszawie, można usłyszeć ten sam, spójny i jasny przekaz: nie ma mowy o końcu „polityki otwartych drzwi” w Sojuszu Północnoatlantyckim, jeśli Rosja zaatakuje Ukrainę, to sankcje będą znacznie bardziej dotkliwe niż to, co było dotychczas (m.in. dotyczące systemu finansowego), a Moskwa powinna wycofać wojska znad granicy Ukrainy. To radykalna zmiana w stosunku do niejasnych komunikatów z grudnia.
Zatem i Amerykanie zaczęli ostro trenować. Najwyraźniej przystąpili do meczu, będąc już w formie. Oczywiście nie można powiedzieć, że Rosja nie wygra. Ale faworytem już nie jest. Choć dla Zachodu koszty zwycięstwa mogą być duże. Gospodarczo, politycznie i militarnie NATO ma kolosalną przewagę nad Moskwą, ale Kreml nie boi się używać w tej wojnie wszelkich dostępnych środków: żołnierzy, dezinformacji czy wreszcie szantażu gazowego. A społeczeństwa wielu krajów Zachodu zwyczajnie wolą poświęcić Ukrainę w imię świętego spokoju. To problem, który ich nie dotyczy, bo Rosja jest daleko.
Ciesząc się, że Amerykanie nie oddali meczu walkowerem, dołączyli przynajmniej deklaratywnie niejako do „jastrzębi” drużyny Zachodu, jak Norweg Jens Stoltenberg, sekretarz generalny Sojuszu Północnoatlantyckiego, czy tradycyjnie już rządy Polski i krajów bałtyckich i szeroko rozumianej flanki wschodniej (oprócz Węgier), warto zwrócić uwagę na tych, którzy wciąż siedzą na trybunach i tylko kibicują. Bo choć sekretarz Sherman podkreślała po Radzie NATO–Rosja jedność 30 sojuszników, to czytając wypowiedzi niektórych polityków choćby z Niemiec, warto się zastanowić, jak szybko widmo „rozumienia Rosji”, ustępowania i poddawania meczów znów zacznie krążyć po Europie. Oby jak najpóźniej. ©℗