Idlib i droga M4 na zachód od Sarakibu to tereny, których nie kontroluje syryjski dyktator Baszar al-Asad. Zajmują je islamiści, w pewnym stopniu współpracujący z Turcją i pełniący rolę sił proxy niczym pakistański ruch talibski.

Okolice Idlibu i samo miasto były przedmiotem rywalizacji turecko-rosyjskiej w 2019 i 2020 r. Ankara nie jest zainteresowana, by ta quasi-republika fundamentalistyczna padła łupem Asada, bo wówczas straci wpływ na to, co dzieje się na tym odcinku granicy z Syrią. Rosja – formalnie wspierająca Damaszek – nie jest zainteresowana dorżnięciem Idlibu, aby dyktator nie poczuł się zbyt silny i aby móc sterować temperaturą potencjalnego kryzysu migracyjnego, który może zostać wywołany, jeśli dojdzie do walk (z woli Rosji) o miasto. Za obopólną zgodą – Ankary i Moskwy – w rejonie północno-zachodniej Syrii pozwolono na powołanie parapaństwa i tym samym przeniesiono znaną od początku lat 90. XX w. koncepcję zamrożonych konfliktów na nowy poziom. To już nie jest tylko twór terytorialny, taki jak Abchazja, Osetia Południowa, Naddniestrze czy Donbas. Nie jest to też republika separatystyczna, którą ktoś bezpośrednio i w pełni kontroluje. To raczej temat, który za pomocą intensywności działań wojskowych można otwierać lub zamykać. Rosja, zawierając z Turcją nieformalne porozumienie wokół Idlibu, udowodniła, że jej specjalizacja w polityce międzynarodowej – zamrażanie i odmrażanie konfliktów – ma duży potencjał kreatywnej ewolucji.
Dokładnie z tej samej logiki jest „tematyczny” konflikt, który Kreml we współpracy z Alaksandrem Łukaszenką wygenerował na granicy polsko-białoruskiej i litewsko-białoruskiej. Zwiększając strumień zasobu ludzkiego, Rosja jest w stanie ustalać temperaturę sporu i wymuszać na wschodniej flance NATO konkretne zachowania. Dodatkowo – powołując do życia migrancką quasi-republikę namiotową – już osiągnęła poważny sukces. Do tej pory plany ewentualnościowe NATO – opisujące odbijanie państw bałtyckich – nie zakładały, że na drodze oddziałów pancernych i brygad zmechanizowanych pojawią się cywile z krajów Bliskiego Wschodu. Dziś ryzyko pojawienia się tego nowego czynnika podczas hipotetycznego konfliktu w rejonie np. przesmyku suwalskiego jest wysokie. Stratedzy NATO, kreśląc plan odbicia państw bałtyckich, liczyli rzeki płynące z południa na północ i analizowali nośność mostów na nich (większość udźwignie 55 ton, czołgi Leopard 2 i M1 Abrams ważą więcej niż 60 ton), ale nie uwzględniali, że po drodze mogą napotkać żywe tarcze.
Nowy element w kreśleniu planów ewentualnościowych to zresztą tylko jedna z nielicznych korzyści, które Rosja ma z kryzysu migracyjnego. Jego zamrożenie, czyli spowodowanie, że na granicy Polski i Litwy z Białorusią przez długie miesiące będą wegetować ludzie, wyciąga z postkrymskiej izolacji dyplomację rosyjską. Europa, przyciśnięta przeciągającym się kryzysem humanitarnym, sama w końcu zwróci się do Władimira Putina o „pomoc”. Prezydent, który do dziś nie rozliczył się ze złamania prawa międzynarodowego na Krymie i w Donbasie, będzie mógł wcielić się w postać mediatora. Tak jak kiedyś rolę mediatora odgrywał w procesie mińskim Alaksandr Łukaszenka. Angela Merkel już dzwoniła do Putina. W mediach pojawiły się przecieki o planowanym spotkaniu szefa MSZ Rosji Siergieja Ławrowa z jego polskim odpowiednikiem Zbigniewem Rauem. W scenariuszu zamrażanego i odmrażanego konfliktu migracyjnego właśnie o to chodzi. O zamęczanie i zaangażowanie partnera w temat kryzysu humanitarnego, który pozornie nie wiąże się z najważniejszym zagadnieniem dla wschodniej flanki NATO, czyli bezpieczeństwem militarnym. Jeśli w Rydze lub na innym spotkaniu szefów państw lub ministrów Sojuszu zapadnie decyzja o wzmocnieniu tej flanki np. stałą bazą USA na Łotwie (jak zaproponował wczoraj Artis Pabriks, minister obrony tego kraju), Rosja zawsze będzie mogła odmrozić mobilną republikę migracyjną.
Równolegle do presji militarnej na Ukrainę Rosja twórczo rozwija swoją doktrynę. Gra na wielu fortepianach i buduje wielopoziomowe mistyfikacje. Zachód straszy wielką wojną, na którą obiektywnie jej nie stać. Wschodnią flankę NATO szantażuje migrantami. Jeśli nie zobaczy czerwonych linii nakreślonych przez wpływowe państwa Sojuszu – np. Stany Zjednoczone – pójdzie jeszcze dalej. I zwycięży. Bez wojny czy też mitycznej „inwazji na wielką skalę” – osiągnie wszystko to, co chce osiągnąć.