Stało się. Po 16 latach w fotelu kanclerza najsilniejszego kraju Europy dojdzie do zmiany. Era Angeli Merkel trwa tak długo, że młodsze pokolenie nie pamięta czasów sprzed jej rządów. Zaczynała pełnić swój urząd zaledwie rok po przystąpieniu Polski do Unii, w czasie gdy w Polsce wicepremierem był Andrzej Lepper. Polacy również odzwyczaili się od myśli, że w Berlinie rządzi ktoś inny niż Merkel. Tym bardziej z perspektywy Warszawy na wymianę ekipy za Odrą trzeba się przygotować.

Warto pamiętać, że niemiecka scena polityczna to w pewnym sensie przeciwieństwo polskiej. Tam nie ma Tutsi i Hutu, tylko jedna wielka mieszczańska rodzina – wielu narzeka wręcz, że różnice między trzema głównymi partiami są zbyt małe. Dlatego po wyborach na żadną rewolucję nie ma co liczyć. Nawet jeśli CDU – partia Merkel – nie wygra wyborów, a zwyciężą socjaldemokraci z SPD (na co coraz wyraźniej wskazują sondaże), to taka zmiana nie będzie oznaczała czyszczenia kadr we wszystkich ministerstwach do poziomu młodszych specjalistów. Kierunki poszczególnych polityk, w tym zagranicznej i obronnej, radykalnie się nie zmienią. Raczej ulegną drobnej korekcie. Ciągłość ponad wszystko.
Mówiąc jeszcze bardziej obrazowo, nie będzie jak w Polsce, gdzie każda nowa ekipa serwuje nam przewrót iście kopernikański, a wszystko, co robili poprzednicy, jest złe. Dla przypomnienia: na dwa tygodnie przed wyborami faworytem na kanclerza jest Olaf Scholz, który od ponad trzech lat jest… wicekanclerzem i ministrem finansów. Oczywistym wydaje się to, że część obecnych ministrów pozostanie w rządzie, być może nie zmieni nawet resortów. Dla nas korzystnym byłoby np. to, by swoją funkcję dalej pełniła minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer, która lobbuje za większym budżetem na obronność i stara się dbać o relacje transatlantyckie.
Trzeba jednak zrobić jedno, istotne z punktu widzenia Warszawy, zastrzeżenie. O ile bardzo mało prawdopodobne jest to, że w niemieckim rządzie zmieni się podejście do Nord Streamu, UE, NATO, a nawet wydatków na obronność, o tyle jedna kwestia może ulec znaczącej zmianie: praworządność. Zarówno socjaldemokraci, jak i Zieloni w Parlamencie Europejskim są w forpoczcie walki o praworządność. To oni prześcigają się kolejnymi rezolucjami przeciwko Polsce i Węgrom. I chociaż czołowi dzisiaj politycy SPD – Scholz, ale też minister spraw zagranicznych Heiko Maas – jako członkowie rządu Merkel stronili od głośnego komentowania kontrowersyjnych reform w Polsce, to już Martin Schulz, były przewodniczący europarlamentu, walił w PiS jak w bęben. To on jako jeden z pierwszych wzywał do blokowania Warszawie środków europejskich, co dzisiaj staje się rzeczywistością. Co prawda po porażce w poprzednich wyborach Schulz, który kandydował na kanclerza, odsunął się w cień i dzisiaj jest szeregowym posłem do Bundestagu, a w obecnej kampanii politycy SPD praworządnością nie zaprzątają sobie jak na razie głowy, ale wiatr wiejący z Brukseli może wpłynąć na zmianę retoryki także w Berlinie. Szczególnie pod wodzą socjaldemokratów i/lub Zielonych.
A głosy takich polityków jak weterana CDU Wolfganga Schäublego, który przestrzegał ostatnio Brukselę przed zbyt radykalnym kursem wobec Polski i Węgier, mogą przestać być słyszane. To może się stać kolejnym punktem zapalnym w naszych relacjach z zachodnim sąsiadem. ©℗