W Państwie Środka trwają obchody stulecia Komunistycznej Partii Chin. I chociaż formacja ma niezaprzeczalne sukcesy, to w niedalekiej przyszłości czekają ją również wielkie wyzwania.

Sukcesów przedstawiać nikomu chyba nie trzeba. Od śmierci Mao Zedonga w 1976 r. chińska gospodarka urosła mniej więcej 50 razy. Komunistom w pół wieku udało się przekształcić kraj z nękanego głodem rolniczego peryferium w drugie pod względem PKB państwo świata, a wkrótce może nawet pierwsze.
Sukces Chin stał się również sukcesem przeciętnych Chińczyków. Dla setek milionów rozwój kraju stał się biletem do lepszego życia, a dla wielu – nawet bardzo dobrego. W Państwie Środka jest 5,8 mln milionerów, mniej więcej tylu, ile wynosi ludność Danii. 21 tys. z nich cieszy się majątkami w wysokości większej niż 50 mln dol. To znów stawia Pekin w statystyce zaledwie jedno oczko za Stanami Zjednoczonymi. Prezydent Xi Jinping w dzisiejszym przemówieniu z pewnością przypomni o sukcesach. Doda też pewnie, że Komunistyczna Partia Chin jest jedynym gwarantem, że Chiny nie zejdą ze ścieżki rozwoju. Otwarte pozostaje pytanie, na ile chętnie będzie mówił o wyzwaniach – bo tych nie brakuje.
Srebrzysty smok
Największym jest demografia, bo Chiny zaczynają się starzeć. I to bardzo. W 2018 r. udział osób powyżej 60. roku życia w ogóle populacji wynosił niecałą jedną piątą, a w połowie wieku będzie to już jedna trzecia. W praktyce będzie to oznaczało, że w 2050 r. ponad 450 mln Chińczyków będzie w siódmej lub kolejnych dekadach życia. Jakby tego było mało, starzenie się ludności idzie w parze z malejącą liczbą urodzeń. W 2020 r. urodziło się najmniej dzieci od lat (mówiło się nawet, że 2020 r. będzie pierwszym, w którym ludność się skurczyła – ostatecznie się to nie spełniło), a wskaźnik dzietności osiągnął poziom 1,3. To nawet mniej niż w Japonii, gdzie liczba mieszkańców spada od paru lat.
Pierwszą konsekwencją tego stanu rzeczy jest fakt, że władza nie będzie mogła już dłużej odkładać trudnych społecznie reform, jak podniesienie wieku emerytalnego. Dzisiaj Chińczycy żegnają się z życiem zawodowym średnio w wieku 54 lat (większość mężczyzn pracuje do 60 lat, ale już kobiety wykonujące prace fizyczne mogą zakończyć karierę w wieku 50 lat). W połączeniu z przeciętną długością życia nie odbiegającą znacząco od średniej z państw rozwiniętych (77 lat, o dwa lata mniej niż w przypadku krajów należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju), oznacza to poważne obciążenie systemu emerytalnego. Niektóre szacunki mówią, że ten może zacząć trzeszczeć już za półtorej dekady.
Po co trzy, gdy nie chcemy jednego
Temat jest drażliwy społecznie; władze już dwukrotnie w ciągu ostatnich 15 lat odkładały sprawę podniesienia wieku emerytalnego ad acta. Ale starzenie się społeczeństwa może mieć znacznie poważniejsze konsekwencje. – Presja kulturowa i społeczna na opiekę nad starszymi wciąż jest tak silna, że wiele związków, mając w perspektywie łożenie na rodziców, nie decyduje się na dziecko. A będzie tylko gorzej, bo pokolenie jednego dziecka będzie miało na głowie czwórkę rodziców i ośmioro dziadków – mówi Alicja Bachulska z Ośrodka Badań Azji przy Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie.
Pod koniec maja partia ogłosiła, że dla walki z niekorzystnymi trendami zamierza zezwolić parom na posiadanie trójki dzieci (to wzrost z obecnych dwóch). Ale jeśli Chińczycy już teraz nie chcą mieć jednego dziecka, to nikłe są szanse na to, że zechcą mieć trójkę. Tym bardziej że koszty życia w Chinach, zwłaszcza w największych miastach, robią się nieznośnie wysokie.
– Większość ludzi nie stać na mieszkanie, bo ich ceny wywindowała bańka na rynku nieruchomości napędzana przez klasę średnią kupującą w celach inwestycyjnych – tłumaczy dr Michał Bogusz z Ośrodka Studiów Wschodnich. – Także dlatego miliony migrujących robotników mieszkają w fatalnych warunkach. Slumsów co prawda w Chinach nie ma, ale często wystarczy z głównej ulicy wejść w zaułki, a tam już pojawiają się stare domki – dodaje ekspert.
Jestem z miasta, to widać
Młodzi nie decydują się na dzieci także dlatego, że państwo nie wszystkim zapewnia równy start. Dzieje się tak za sprawą „hukou”, czyli w największym skrócie meldunku. To on decyduje, gdzie jego posiadacz może korzystać z usług publicznych, np. posłać dzieci do szkoły. Jeśli ktoś przyjechał do pracy z prowincji na wybrzeże, jest duże prawdopodobieństwo, że jego dzieci zostały na wsi, bo tylko tam może je zapisać do publicznej szkoły. Gdyby taki robotnik chciał ściągnąć dzieci do siebie, musiałby im opłacić edukację w prywatnej placówce.
Innymi słowy hukou to nierówność wpisana w system, bo im bardziej nowoczesna gospodarka i im wyższe wymagania na rynku pracy, tym mniejsze szanse mają ci, którzy z racji meldunku nie mają szans na dobre szkoły. A hukou trudno zmienić, bo lokalne władze zazdrośnie strzegą, kogo chcą wpuścić do miasta. Można kupić mieszkanie, ale – jak już podkreślaliśmy – to bardzo droga opcja. – Jeśli ktoś odziedziczył po rodzicach wiejskie hukou, może się wżenić do rodziny z miejskim hukou, ale takie związki często są postrzegane jako mezalians – mówi Bachulska. System powoli się zmienia i coraz więcej Chińczyków jest obejmowanych miejskim hukou. Dzieje się tak dzięki sztucznemu powiększaniu miast, dzięki czemu ludzie żyjący dotychczas na wsi stają się nagle mieszczuchami.
Kiepskie sąsiedztwo
Do tego dochodzą dziesiątki innych wyzwań. Gospodarka, chociaż kapitalistyczna z nazwy, wciąż w większości składa się z podmiotów państwowych. Jakby tego było mało, od dawna mówi się, że te są ponad miarę zadłużone – i wciąż nie ma pomysłu, co z tym fantem zrobić. Chiny dalej nie są też krajem, do którego można po prostu pojechać zainwestować pieniądze. Wciąż trzeba się liczyć z różnymi ograniczeniami natury formalnej i nieformalnej.
Gwałtowny rozwój gospodarczy zapewnił Państwu Środka wizerunkowego kopa, ale zdobycze te zostały w ostatnich latach zaprzepaszczone przez autorytarny zwrot Xi Jinpinga. Sinciang pojawia się na ustach świata częściej niż kiedyś Tybet. Świat z uwagą śledzi też erozję swobód, jakimi dotychczas cieszył się Hongkong. Sam Xi po zniesieniu limitu dwóch kadencji prawdopodobnie zechce rządzić dożywotnio. W ciągu niecałych 10 lat udało mu się przeorać i podporządkować partię niezliczonymi kampaniami wymierzonymi oficjalnie przeciw korupcji. Dzięki temu skupił w rękach tyle władzy, ile w komunistycznych Chinach miał może tylko Mao. Takim statkiem być może łatwiej się steruje, ale co będzie, kiedy kapitan będzie musiał przejść na emeryturę?
Na gorsze i bardziej wrogie zmieniło się również otoczenie Chin. Xi nie może liczyć na tyle dobrej woli ze strony liderów innych państw co poprzednicy. Waszyngton już nie mówi o „przeorientowaniu polityki na Pacyfik”, tylko stwierdza wprost: Pekin to rywal. I mobilizuje sojuszników: od tych w Azji (sojusz Quad, czyli Australia, Indie, Japonia i USA) po tych w Europie (czyli NATO). I chociaż język dyplomacji Pekinu stał się ostatnio wojowniczy, to zmiany w otoczeniu muszą przyprawiać partyjnych mandarynów o ból głowy. Jak podsumowuje dr Bogusz, wyzwań komunistom nie brakuje. – Jeśli partia sobie z nimi poradzi – a nie jest powiedziane, że tak się nie stanie – ma szanse rządzić kolejne 100 lat. Komuniści pokazali, że potrafią się wymyślać na nowo, ale mają też w ręku narzędzia, aby dalej sprawować kontrolę – mówi.
Pekin zaczyna się mierzyć z kryzysem demograficznym