Ministrowie spraw zagranicznych państw Unii Europejskiej w poniedziałek (10 maja) po raz kolejny debatowali o sytuacji na Białorusi, a wysoki przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Josep Borrell zapowiedział nowy pakiet sankcji wobec reżimu Alaksandra Łukaszenki. Prawdopodobnie będzie to zamrożenie aktywów i zakaz wjazdu dla 50 urzędników. Niby sporo, ale w gruncie rzeczy to działania pozorne, obliczone na pokazanie opinii publicznej, iż Bruksela oraz inne unijne stolice nie tracą z oczu kwestii praworządności i praw człowieka na wschód od swoich granic. Fundamentów władzy „Baćki” wszak to nie podkopie, a ukarani notable mają inne zmartwienia niż zakupy w Paryżu czy w Białymstoku.

Przede wszystkim są pochłonięci utrzymaniem stołków. Choć impet ulicznych demonstracji osłabł i nie ma obecnie ryzyka, że władzę oraz przywileje odbierze elicie zbuntowany „lud”, to w tle „kryterium ulicznego”, któremu w sierpniu ubiegłego roku dały początek sfałszowane prezydenckie wybory, zaszedł proces rzadziej relacjonowany przez zachodnie (w tym polskie) media, lecz o niebo groźniejszy z punktu widzenia interesów Łukaszenki i jego ludzi.
Przy okazji groźny dla Białorusi jako państwa suwerennego. Zastrzeżenie dla purystów: tak, względnie suwerennego. Bo czym innym jest być satelitą Rosji, uzależnionym od niej gospodarczo i politycznie, a czym innym kolejną gubernią imperium.
Dla nas realny status Białorusi też robi różnicę, choć nie brak w polskiej debacie głosów przeciwnych. I to ich autorom przede wszystkim, lecz także każdemu, kto jest zainteresowany losem Białorusi oraz mechanizmami współczesnej polityki wschodniej, warto polecić książkę Marka Budzisza „Iluzja wolnej Białorusi. Jak walcząc o demokrację, można utracić ojczyznę”. To zbiór artykułów i analiz autorstwa jednego z ciekawszych i bardziej wnikliwych polskich specjalistów od Wschodu. Budzisz śledził i komentował na bieżąco to, co tuż przed feralnymi wyborami prezydenckimi, w ich trakcie i po nich działo się u naszych sąsiadów – opierał oceny na solidnej bazie wiedzy historycznej, ekonomicznej, socjologicznej i czysto politologicznej, i w efekcie wyszło mu dziełko niemalże profetyczne. W największym skrócie: opisujące właśnie ów proces cichego inkorporowania Białorusi przez Rosję. Budzisz pokazał także sposób, w jaki pogłębia go i przyspiesza sama białoruska opozycja, przy biernej postawie Zachodu i czasami przy pomocy tyleż pięknoduchowskich, co amatorskich reakcji Polski.
Tak na marginesie: o ile przynajmniej część działań białoruskich środowisk prodemokratycznych także wynika z braku politycznego profesjonalizmu (trudno mieć o to do nich pretensje), o tyle jakaś część jednak ze złej woli. Czyli – pisząc bez ogródek – z bycia kremlowską agenturą. Budzisz jest ostrożny w informowaniu o tym, ale nawet gdy nie pisze tego wprost, uważny czytelnik łatwo doda dwa do dwóch. I dojdzie do wniosków, które są od dawna oczywiste dla analityków, w tym tych, którzy pracują dla rządów kilku ważnych państw świata.
Teza książki jest prosta: Rosja ma Łukaszenki dość, ale potrzebuje sukcesu propagandowego na użytek wewnętrzny. Gra o to, by za jednym zamachem pozbyć się „Baćki” i przejąć pełnię kontroli nad Białorusią, najlepiej w drodze demokratycznego procesu, a przynajmniej przy jego wiarygodnych pozorach. To, co teraz obserwujemy – czyli wspieranie Łukaszenki, przy jednoczesnym wystawianiu mu słonego rachunku w postaci żądania kolejnych koncesji – to tylko taktyczna przygrywka do decydującego kroku. Kremlowi sprzyja przy tym fakt, że na Białorusi nawet liberalni demokraci nie są raczej antyrosyjscy – a także to, że przez lata zachował spore wpływy w gospodarce, administracji centralnej, wojsku, mediach i (zwłaszcza) służbach specjalnych. Teraz jednak owo ciche współrządzenie Białorusią, uprawiane przez lata w szorstkiej przyjaźni z Alaksandrem Ryhorawiczem, to z punktu widzenia putinowskiej ekipy za mało.
Rosyjskie problemy wewnętrzne o charakterze społeczno-gospodarczym (dramatyczny spadek wskaźników ekonomicznych częściowo spowodowany skutkami pandemii, a częściowo nadmiernym oparciem gospodarki na sektorze surowcowym, przekładający się na rosnące niezadowolenie znacznych grup społeczeństwa) to pierwszy powód. Drugi to zachodząca w Rosji zmiana pokoleniowa i wynikająca z niej modyfikacja politycznych paradygmatów. Dla wkraczających na arenę polityczną kolejnych roczników młodzieży Władimir Putin i spółka są w najlepszym razie dziadersami oderwanymi od jej realnych problemów i emocji. Fenomen Aleksieja Nawalnego, który potrafił niedawno zmobilizować setki tysięcy ludzi do udziału w antyrządowych demonstracjach, nawet na głuchej prowincji i podczas trzaskających mrozów, jest tylko jednym z sygnałów nadchodzącego w Rosji nowego.
Ale ekipa Putina łatwo władzy nie odda, choćby dlatego, że wiązałoby się to z utratą bajecznych dochodów. Zaś wymarzonym dla niej sposobem ratunku, przynajmniej chwilowego, byłby nowy sukces w sławetnym „zbieraniu ziem ruskich”, wciąż uwielbianym przez wielu Rosjan. Sporo znaków na niebie i ziemi wskazywało niedawno, że głównym celem będzie Ukraina. Ciąg rosyjskich prowokacji łatwo mógł doprowadzić do sytuacji, w której komuś w Kijowie puściłyby nerwy – i Ukraina podjęłaby akcję zaczepną. A wtedy armia rosyjska – rzecz jasna, „w samoobronie” – podobnie jak w 2008 r. w Gruzji, wykorzystałaby przewagę militarną i dostarczyła Putinowi powodów do triumfu, zwykłym Rosjanom zaś do świętowania kolejnego zwycięstwa nad (domniemanymi) faszystami, imperialistami i innymi „wrogami ojczyzny”.
Tyle że z jednej strony politycy ukraińscy zdali egzamin z profesjonalizmu i zimnej krwi, z drugiej zaś jawny i cichy nacisk Zachodu (mającego dziś na Ukrainie o wiele bardziej strategiczne interesy niż kiedyś) spowodował przynajmniej chwilowe wymięknięcie Kremla. Nie bez znaczenia był też fakt, że armia ukraińska jest dziś w dużo lepszym stanie niż ponad sześć lat temu, gdy okazała się całkowicie bezradna w obliczu agresji zbrojnej sąsiada.
To wszystko sprawiło, że Putin musi szukać dogodniejszego celu. A z punktu widzenia rosyjskich „polittechnologów” Białoruś jawi się pewnie jako wróbel w garści. Oczywiście – i o tym Budzisz pisze przekonująco – prawdą jest zarówno to, że najlepszym gwarantem niepodległości Białorusi był do niedawna Łukaszenka i jego ekipa, jak i to, że ludzie ci nie występowali w tej roli z pobudek wzniosłych i patriotycznych. Nikt przytomny nie twierdzi, że to „good guys” – to prostu cyniczni gracze przyzwyczajeni do w miarę swobodnego rządzenia w opanowanym przez siebie kraju. Dziś popadają w rodzaj politycznej schizofrenii: z jednej strony przyjmując kolejne rosyjskie koła ratunkowe, z drugiej coraz rozpaczliwiej starając się nie dostrzegać ich ceny. Inna rzecz – i tu znów istotny fragment analiz Budzisza – nikt nawet nie spróbował na serio stworzyć im alternatywy. I wyznaczyć konkurencyjnej ceny.
Kluczowe pytanie nie brzmi wobec tego „czy”, a raczej „jak” i „kiedy” Rosja postawi kropkę nad „i”. Przy spodziewanej dalszej bierności Zachodu, który z drobnymi wyjątkami, czyli sąsiadującymi bezpośrednio z Polską i Litwą, nadal nie będzie miał powodów, by Białorusią zainteresować się bardziej. Owszem, pewnie radośnie zaakceptuje taki rozwój sytuacji, o ile tylko nie dojdzie przy okazji do ostentacyjnego naruszania praw człowieka, bicia demonstrantów i tym podobnych ekscesów (bo wtedy, pod naciskiem wyczulonej opinii publicznej, politykom w Berlinie, Paryżu czy Waszyngtonie będzie wypadało znowu trochę poprotestować).
Sam Łukaszenka próbuje grać na czas. Zapowiedział, mgliście, ale jednak, nawet odejście – i wskazał potencjalnych sukcesorów (byłego ministra zdrowia Uładzimira Karanika i byłego ministra spraw wewnętrznych Juryja Karajeua). Wątpliwe, by to zmieniło domniemany plan strategiczny Moskwy, acz w planie taktycznym może doprowadzić do korekt.
Tak czy inaczej musimy poważnie liczyć się z tym, że wydarzenia na Białorusi rychło znów przyspieszą i że zmiany raczej nie pójdą w pożądanym z polskiego punktu widzenia kierunku. Na razie mieliśmy do nich przygrywkę w postaci fali represji wymierzonych bezpośrednio w działaczy polskiej mniejszości na Białorusi (co nie dziwi, bowiem straszenie Polakami, w tym wyimaginowanym zamiarem zbrojnego odbicia przez nasz kraj Grodna i Brześcia, jest stałym elementem i łukaszenkowskiej, i putinowskiej propagandy).
Polska polityka wobec Białorusi pozostaje pasmem niekonsekwencji i niewykorzystanych szans. Ma to długą tradycję – bo sięgającą przynajmniej roku 1920, kiedy to porzuciliśmy bitny, ochotniczy białoruski korpus gen. Stanisława Bułaka-Bałachowicza na pastwę Armii Czerwonej. Po 1991 r. kolejne rządy miotały się pomiędzy nadzieją, że traktowanie Łukaszenki po partnersku samo w sobie zapewni nam wpływy (o, święta naiwności!), a niezbyt udolnymi próbami robienia konkretnej polityki przy minimalnych nakładach finansowych i często rękami amatorów nierozumiejących albo białoruskiej specyfiki, albo ogólnych prawideł nowoczesnej dyplomacji i wywiadu, a zazwyczaj ani jednego, ani drugiego. W dodatku decydenci w Warszawie nie umieli określić, czy naszym celem jest ochrona interesów mniejszości, czy też uzyskanie wpływu na politykę białoruską jako taką, zaś lekceważenie istotnych sprzeczności pomiędzy tymi elementami układanki sprawiło, że nie udało się uzyskać pozytywnych efektów odnośnie do żadnego z nich.
Mamy więc dość smutny obraz, i to pomimo przejściowych sukcesów i lepszych momentów. Czasu na naprawienie wieloletnich zaniedbań na tym ważnym kierunku polskiej polityki jest bardzo mało. Ale to nie znaczy, że nie warto próbować.
Marek Budzisz, „Iluzja wolnej Białorusi. Jak walcząc o demokrację, można utracić ojczyznę”, Wydawnictwo Nowej Konfederacji 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Marek Budzisz, „Iluzja wolnej Białorusi. Jak walcząc o demokrację, można utracić ojczyznę”, Wydawnictwo Nowej Konfederacji 2020
Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspert Nowej Konfederacji.