- Nauczanie języka polskiego w szkołach państwowych jest likwidowane od lat. Teraz trwa atak na szkolnictwo społeczne - mówi Andżelika Borys, prezes Związku Polaków na Białorusi w wywiadzie dla DGP.

W sobotę odbył się zjazd wyborczy Związku Polaków na Białorusi (ZPB). 128 głosów na 135, które dostała pani w wyborach prezesa, to świetny wynik. Ale czasy idą ciężkie.

Czasy idą niełatwe i może stąd taki wynik. Trzeba było wziąć odpowiedzialność za największą organizację polskiej mniejszości na Białorusi, jaką jest ZPB, nieuznawany przez władze tego kraju.

Prokuratura interesuje się szkołami społecznymi działającymi przy ZPB. Pani była przy tym, jak śledczy weszli do szkoły im. Króla Stefana Batorego w Grodnie. Jak to wyglądało?

Prokuratorzy z Grodna dostali zlecenie od prokuratury generalnej. To jest oczywista akcja polityczna. Nauczanie języka polskiego w szkołach państwowych jest likwidowane od lat, a teraz trwa atak na szkolnictwo społeczne. Zapytałam ich, dlaczego przyszli. Usłyszałam, że dostali ustne polecenie monitoringu wszystkich placówek, które uczą w języku polskim, a więc także dwóch ostatnich szkół państwowych. W „batorówce” pytano o umowy z nauczycielami, umowę najmu lokalu, stan konta. Oczywiście działamy w sposób przejrzysty, nie mamy nic do ukrycia. W innych szkołach proszono o wydanie list uczniów i nauczycieli.

Te akcje mogą się skończyć zamknięciem szkół społecznych?

Tak. Placówki czekają jeszcze na kontrole sanepidu, strażaków, wydziału ideologii.

Ile dzieci obecnie uczy się na Białorusi w języku polskim?

Działają dwie państwowe szkoły polskojęzyczne – w Grodnie i Wołkowysku, do których w tym roku szkolnym chodzi w sumie 913 uczniów. Do tego jedna państwowa szkoła dwujęzyczna w Brześciu ze 128 uczniami. W niektórych szkołach język polski jest uczony jako przedmiot obowiązkowy (396 uczniów), są też szkoły, w których są prowadzone zajęcia fakultatywne (3602 uczniów). Większość, bo 7715 dzieci, uczy się języka w szkołach społecznych i parafialnych.

Tymczasem rząd pracuje nad zmianami w kodeksie oświatowym.

Jeśli wejdą w życie, dwie ostatnie polskie szkoły staną się dwujęzyczne, polsko-rosyjskie.

Najnowsza fala represji rozpoczęła się od obchodów Dnia Żołnierzy Wyklętych w szkole społecznej w Brześciu i zatrzymania jej szefowej Anny Paniszewej za gloryfikację zbrodniarzy wojennych. Władze twierdzą – choć nie przedstawiły na to żadnych dowodów – że podczas ceremonii czczono Romualda Rajsa „Burego”, winnego takich zbrodni. Paniszewa nie jest związana z ZPB, a mimo to władze wykorzystały to do ataku na Związek. Jak pani interpretuje to, co się stało w Brześciu?

Możliwości władz wykraczają poza moją wyobraźnię. W swoim czasie Anna Paniszewa odeszła ze Związku, ponieważ ZPB jest nieuznawany i władze opisują jego działalność mianem politycznej. W zamian założyła Forum Polskich Inicjatyw Lokalnych Brześcia i Obwodu Brzeskiego, które zostało zarejestrowane. Na Białorusi władze nie rejestrują jakichkolwiek struktur ot tak. Sądzę, że Paniszewa została brutalnie wykorzystana, żeby jej sytuacja mogła służyć jako straszak dla innych. Wbrew temu, o co ją oskarżają, na obchodach nie było mowy o „Burym”, nie było żadnej gloryfikacji zbrodniarzy. Z pamięcią o Żołnierzach Wyklętych się nie kryjemy. 14 marca sami, wspólnie z konsulem, przeprowadziliśmy objazd miejsc pamięci. Robimy to corocznie. To żadna tajemnica. W środowisku brzeskim Paniszewej trochę zazdroszczono tego oficjalnego statusu. To też zostało wykorzystane jako element gry na zasadzie „dziel i rządź”. Nasze stanowisko jest jednoznaczne: ona nie powinna siedzieć. To skandal, że można kogoś tak bezpodstawnie wsadzić za kratki.

Władze białoruskie od wybuchu protestów w sierpniu 2020 r. oskarżają Polskę o agresywne zamiary wobec Białorusi. Teraz rykoszetem dostaje też mniejszość polska?

W 2005 r. nie uznano wyników zjazdu ZPB, odebrano nam Domy Polskie, posypały się areszty. Sama padłam ofiarą prowokacji, gdy w 2007 r. wracałam z Wilna i podrzucono mi na granicy substancję przypominającą narkotyki. W tamtych czasach też opisywano Armię Krajową jako bandytów, grano również kartą „Burego”. Kiedy w 2005 r. zostałam prezesem ZPB i nasza gazeta „Głos znad Niemna” napisała o żołnierzach AK, zaproszono mnie do wydziału ideologii, pokazano mi ten numer i ostrzeżono, że jeśli to się powtórzy, będę mieć problemy. Odpowiedziałam, że to jest nasza historia i trudno o niej nie mówić. Od tego czasu nic się nie zmieniło poza tym, że teraz robi się to z większym zacietrzewieniem. Ale nastawienie władz białoruskich nigdy nie było przychylne. Władze budują państwowość na ideologii wielkiej wojny ojczyźnianej, rewolucji październikowej, czci się Feliksa Dzierżyńskiego, Stalina. Język polski był zwalczany jak żaden inny. Brutalność, którą dziś widzimy, wpisuje się w całokształt działań na Białorusi. Widocznie przyszedł czas i na mniejszość polską.

Do tego włączono aparat propagandowy. Telewizja ONT zagroziła, że ujawni nagrania pani rozmów telefonicznych, na których miała się pani krytycznie wypowiadać o polityce państwa polskiego. Traktuje pani te pogróżki poważnie?

Zawsze mówię to, co myślę. Moje stanowisko jest znane. Jestem podsłuchiwana nie od dzisiaj, więc nie mam nic do ukrycia. Wszystko można zmanipulować, ale proszę bardzo. Niejednokrotnie mówiłam, że wiele osób w swojej naiwności myślało, że można się z nimi dogadać i coś osiągnąć. Okazuje się, że jednak się nie da. Tak też traktuję działalność Anny Paniszewej. Myślała, że skoro ją uznano i działa legalnie, to się dogada i wszystko wyjaśni. Przypomina to czasy stalinowskie, kiedy jednego dnia ludziom dawano ordery, a nazajutrz rozstrzeliwano jako wrogów ludu.

To by się zgadzało z historią demontażu polskiego szkolnictwa. Przecież trwał on także w latach 2016–2020, gdy polskie władze ocieplały relacje z Białorusią.

Tak. Jako mniejszość chcemy dobrych stosunków polsko-białoruskich, nie chcemy żadnych wojen. Ale po polskiej stronie była pewna naiwność, że można się dogadać. Bardzo bym chciała, żeby to było możliwe, ale życie pokazuje, że tu, na Wschodzie, rozumiana jest mocna postawa, a ustępstwa są traktowane jako słabość. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę. Polska jest krajem demokratycznym i nie każdy rozumie, że tutaj decyzje podejmuje jedna osoba. My tu mieszkamy i rozumiemy tę sytuację.

Nie odczuliście jako mniejszość żadnych pozytywów tamtej odwilży?

Nikt z działaczy ZPB i nauczycieli nie trafił do aresztu – to był pozytyw. Ale nie udało się zatrzymać procesu likwidacji nauczania języka polskiego. Polski był z roku na rok eliminowany.

Szefem wydziału oświaty w obwodzie grodzieńskim był wtedy Aleksander Songin, który właśnie został prezesem reżimowego ZPB.

Za jego czasów zlikwidowano polską grupę w przedszkolu w Grodnie, wprowadzono limity przyjęć do polskich szkół w Grodnie i Wołkowysku. W rejonie lidzkim, zamieszkanym licznie przez Polaków, język nie jest nauczany w żadnej szkole. W Lidzie są dwie takie szkoły. W rejonie werenowskim 81 proc. mieszkańców stanowią Polacy, a tylko w dwóch szkołach jest nauczany język polski. W rejonie wołkowyskim – w żadnej. W roku szkolnym 2018/2019 w Grodnie polskiego uczono w 11 szkołach, w kolejnym roku – w dziewięciu, a w tym mamy tylko cztery. A to były czasy odwilży, a nie wojny. ZPB obronił swoje istnienie za czasów premiera Jarosława Kaczyńskiego. Zdecydowane stanowisko tamtego rządu i opozycji sprawiło, że w ogóle istniejemy. Chociaż państwo nas nie uznaje, wywalczyliśmy pewne pole do działania. Od 2006 r. walczymy o to, by to pole nam się nie skurczyło.

Przez te lata zdarzały się propozycje połączenia obu ZPB?

Było ich bardzo dużo. Szukano różnych sposobów i możliwości. Władze białoruskie pomagały ich szukać. My trzymaliśmy się twardo tego, co wywalczyliśmy w latach 2005–2006 przy wsparciu polskiego rządu. Gdyby pójść na którąś z tych propozycji, Związku Polaków by nie było. Rozszarpano by nas.

Ten oficjalny ZPB kierowany przez Songina to zwykła dekoracja?

To struktura państwowa. Wcześniej władze próbowały szukać osób, które może nie mówiły po polsku, ale coś robiły. Teraz postawiły na czele tamtego ZPB urzędnika, deputowanego. To wyraźny sygnał, o co w tym wszystkim chodzi. Nie muszą się z niczym liczyć.

Czego pani oczekuje od polskich władz, żebyście się czuli bezpieczniej?

Polska dyplomacja na Białorusi jest bardzo osłabiona. W konsulatach w Brześciu, Grodnie i Mińsku zostało po jednym konsulu. Nasze istnienie zawdzięczamy temu, że nasi działacze wytrwali, nie dali się sprowokować, wytrzymywali uderzenia. Jesteśmy wdzięczni wszystkim polskim rządom, całej polskiej scenie politycznej za solidarność. Ważne jest to, że w Polsce mówi się w tej sprawie jednym głosem, co nie pozwala władzom białoruskim rozgrywać różnic opinii. Nie ma dobrej recepty na Wschód, ale zwykła konsekwencja jest bardzo ważna.

Andżelika Borys trafiła do aresztu w Grodnie
Prezes Związku Polaków na Białorusi usłyszała wczoraj zarzuty za zorganizowanie 8 marca Kaziuków, tradycyjnego jarmarku. Jak powiedział portalowi Onliner.by Ihar Biełaziorau z grodzieńskiego MSW, chodzi o „naruszenie porządku organizacji lub przeprowadzenia zgromadzeń publicznych”. Według kodeksu wykroczeń grozi jej za to areszt, grzywna lub roboty publiczne. Według PAP premier Mateusz Morawiecki zapowiedział interwencję w jej sprawie.
Jak napisał na Twitterze grodzieński dziennikarz Andrzej Poczobut, członek zarządu ZPB i współpracownik „Gazety Wyborczej”, milicjanci przyjechali po Andżelikę Borys do jej domu, po czym odwieźli ją na komendę. Aresztowanie szefowej nieuznawanego przez władze białoruskie Związku Polaków wpisuje się w trwającą od wielu dni kampanię wymierzoną w mniejszość polską. 11 marca w Brześciu zatrzymano współzałożyciela polskiej szkoły społecznej w Brześciu Aleksandra Nawodniczego, a nazajutrz – dyrektorkę placówki Annę Paniszewą. Śledczy zarzucają im podżeganie do nienawiści etnicznej, jak zinterpretowano zorganizowanie szkolnych obchodów Dnia Żołnierzy Wyklętych. Później prokuratura i inne służby rozpoczęły kontrole polskich szkół społecznych w Grodnie, Lidzie i Wołkowysku. Z kraju wydalono też trzech polskich konsulów, na co Warszawa symetrycznie odpowiedziała.