Niby zarówno niemiecka klasa polityczna, jak i tzw. liderzy opinii wiedzą, że Niemcy nie są prawdziwym global playerem. Ale co innego wiedzieć, co innego tę wiedzę przyswoić, a jeszcze co innego okiełznać ambicje. Wśród niemieckich ekspertów i dziennikarzy komentujących ostatnie wydarzenia na scenie międzynarodowej dominowała konsternacja wymieszana z autentycznym poczuciem krzywdy. Najpierw rozlała się fala goryczy po redukcji Niemiec do dekoracji reżyserowanego przez Donalda Trumpa wielkiego przedstawienia rozejmowego w sprawie Strefy Gazy. Nie pomogło, że inni przywódcy europejscy zostali potraktowani nie lepiej. W niemieckiej debacie pojawił się język zawstydzenia i bezsilności wobec faktu, że scenariusz i światła reflektorów na tej scenie należały jedynie do Waszyngtonu oraz regionalnych mediatorów. Nierzadka była konstatacja, że Europa skompromitowała się do cna, a Berlin przestał być potrzebnym ogniwem w tak ważnych negocjacjach. I to mimo „specjalnych stosunków” z Izraelem.

Dla Niemiec, które przez lata lubiły o sobie myśleć co najmniej jak o idealnym mediatorze (w różnych konfliktach), a najchętniej jak o rozgrywającym, ta rola statysty – i to w filmie, w którym mają historyczne i moralne powody, by czuć się ważne – jest bolesnym dysonansem poznawczym.

Jeszcze dotkliwsza okazała się lekcja chińska. Kto jak kto, ale Niemcy sądzili, że zbudowali sobie w Pekinie solidne korytarze, którymi wygodnie i szybko przechodziły delegacje przemysłu i polityki, ze „starą przyjaciółką chińskiego narodu” w osobie kanclerz Angeli Merkel na czele. I nagle się okazało, że drzwi nie otwierają się tak chętnie, jak dawniej, że dla nowego ministra spraw zagranicznych Johanna Wadephula nie ma terminów w kalendarzach wytypowanych przez niego interlokutorów po drugiej stronie. I ponownie niemieccy komentatorzy przyjęli ten afront ze smutkiem, niedowierzaniem i bólem. Tym bardziej że zdają sobie sprawę, że to nie despekt osobisty, lecz sygnał nowej hierarchii.

Waszyngton z Pekinem chcą ustalać zasady gry

W nowym porządku światowym kluczowe decyzje zaczynają zapadać w układach bilateralnych, poza ramami, w których RFN czuła się dotąd swobodnie. Notabene, wcześniej były to często także układy bilateralne, tyle że Niemcy udawały, że tak nie jest, bo były stroną. To z Merkel jako „przedstawicielką Europy” rozmawiano o tym, o czym teraz rozprawia się w osi G2. Teraz to Waszyngton z Pekinem chcą ustalać zasady gry: reguły handlu, dostęp do surowców krytycznych, standardy technologiczne, mechanizmy deeskalacji konfliktów. Nieważne, czy rozmowy odbywają się w tym czy innym symbolicznym miejscu; liczy się to, że format decyzyjny nie potrzebuje europejskiego udziału, by nadawać globalnej agendzie tempo.

Nawet jeśli wziąć pod uwagę to, że kolejne sukcesy ogłaszane przez prezydenta Trumpa okazują się ostatecznie nie tak spektakularne, to obawa, że przesunięcie na osi decyzyjnej ma charakter systemowy, wywołuje nerwowe pytania, które przebijają przez komentarze elit politycznych i think tanków: dlaczego nas nie zaproszono, dlaczego nie słuchają, dlaczego nie jesteśmy wśród decydentów? Prosta i nieprzyjemna odpowiedź brzmi: bo nie musicie tam być. I żeby było jasne, nie ma w tej obserwacji niemieckich reakcji polskiej Schadenfreude. My także wiemy, że Europa „musi się ogarnąć”. Zadziwia jednak ogrom fantomowego bólu Niemiec jako wspomnianego wyobrażonego global playera. A w przypadku chińskiej nauczki, pojawia się także konstatacja: „sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało”. Konfrontacja wielkich obnażyła słabości niemieckiego paradygmatu: współzależność nie zmiękczyła polityki Pekinu (tak jak i Rosji), za to stworzyła nowe zależności i punkty nacisku. Błędnej strategii bezkrytycznej fascynacji rosnącym rynkiem i tanim dostawcą nie naprawi spóźniona korekta w postaci deriskingu. Reguły zaczęli teraz pisać politycy grający twardą siłą, np. w postaci restrykcji eksportu metali ziem rzadkich.

„Rosja to burza, Chiny to zmiana klimatu”

Dziś Niemcy cierpią, bo czują się widzem, a czasem nawet planszą rozgrywki innych. Stoi przed nimi zadanie, by razem ze swym przemysłem i w ponadpartyjnej zgodzie, na nowo zdefiniować politykę wobec Chin i zrobić to wspólnie z Europą. Ze względu na stopień uzależnienia od Państwa Środka będzie to bardzo trudne. Były szef niemieckiego kontrwywiadu opisał tę skalę zależności obrazowo: „Rosja to burza, Chiny to zmiana klimatu”. Bazując na doświadczeniu, można pokusić się także o dodatkową refleksję.

W trudnych dla siebie sytuacjach Niemcy stosują ucieczkę do przodu. Kanclerz Olaf Scholz we wrześniu 2022 r., czyli kilka miesięcy po napaści Rosji na Ukrainę i kompromitacji niemieckiej polityki wobec Moskwy, przemawiając na sesji plenarnej Zgromadzenia Ogólnego ONZ, nie miał oporów, by nadal lobbować za uzyskaniem przez Niemcy miejsca stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Kanclerz Merz proponuje wyjście z obecnej frustracji w postaci przejęcia przywództwa w Europie i budowy najsilniejszej konwencjonalnej armii na kontynencie. Brzmi poważnie, ale czy ma sens? ©℗