W środę premier Tusk ma przedstawić plan rekonstrukcji rządu. Liczy pan na wymianę minister zdrowia?
ikona lupy />
Krzysztof Żochowski, wiceprezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych, dyrektor Szpitala w Garwolinie, chirurg ogólny / Materiały prasowe / fot. Krzysztof Żochowski/Facebook

Nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy pani minister zostanie na stanowisku, czy koalicja obsadzi na nim kogoś innego. Jeżeli nie ma pieniędzy, nie ma pomysłu, a koalicja przez dwa lata nie jest się w stanie dogadać, jak ma wyglądać reforma szpitali, to nic nie zmieni, jeśli w miejscu pani X będzie pan Y. Rządy nadal będą dysfunkcyjne, co widać gołym okiem.

Boimy się, że Ministerstwo Zdrowia zakręci nam tlen

To czego się pan teraz najbardziej boi? Że NFZ nie zapłaci szpitalom za nadwykonania?

Że będą nam powoli zakręcać tlen. I że z braku finansów będziemy zmuszeni pogarszać jakość usług dla naszych pacjentów. Bo ekonomia w opiece zdrowotnej jest ważna i jeżeli skończy się kasa, to skończy się misja. A nie ma co się spodziewać, że wówczas pani minister stanie i powie: „Jestem nieudolna, a nasz rząd źle rządzi. W związku z tym jest mniej pieniędzy i musicie pogodzić się z tym, że nie wszystkich będziemy leczyć, bo kolejki się wydłużą”. Powie: „My rządzimy świetnie, mieliśmy tyle wspaniałych pomysłów, ale nieudolni dyrektorzy i niemoralni lekarze mimo naszych światłych rządów nie potrafią robić tak jak trzeba. Jesteśmy zbulwersowani i naślemy trzy kontrole”.

Na razie Ministerstwo Zdrowia próbuje szukać oszczędności w ochronie zdrowia, limitując zarobki lekarzy na kontraktach. W pierwotnej wersji mieli stracić procent od procedury. Miało to pomóc szpitalom powiatowym, którym ich usługi podobno ciążą najbardziej. Jak to wygląda z perspektywy szefa szpitala powiatowego?

Nie jest to zjawisko powszechne, ale są przypadki, gdzie zarobki moich kolegów lekarzy są kosmiczne, ale faktury, o których wiosną mówiła pani minister zdrowia, zdarzają się głównie na oddziałach wysoko specjalistycznych. Co zaś do ograniczeń, to mamy dwie możliwości: albo godzimy się na system państwowy jak w ZSRR czy w Szwecji, gdzie w państwowych szpitalach obowiązują państwowe stawki wynagrodzeń, albo dopuszczamy system z elementami wolnorynkowymi i przyjmujemy do wiadomości, że ludzka pomysłowość jest różnorodna i obowiązuje zasada „zabrania się zabraniać”. Osobiście uważam, że system akordowy, w którym lekarzowi należy się jakaś część tego, co wyprodukował, bardzo dobrze wpływa na jego produktywność, oczywiście przy założeniu, że jeżeli zabieg nie wyjdzie, będzie musiał wziąć za to odpowiedzialność i zaopiekować się chorym. Moje doświadczenie zarządcze podpowiada, że jeżeli w wadliwym systemie opieki zdrowotnej coś się sprawdza, to nie należy tego psuć. A takie pomysły pani minister mają wszelkie znamiona psujstwa. Lekarz pozbawiony możliwości odpowiedniego zarobku odejdzie do miejsca, gdzie zarobi więcej.

Etatowe wynagrodzenia lekarzy zbliżyły się do wynagrodzeń pielęgniarek

Jak więc zatrzymać zabiegowców w szpitalu powiatowym, który coraz bardziej się zadłuża?

Zacząłbym od uporządkowania tzw. ustawy podwyżkowej (ustawy o sposobie ustalania minimalnego wynagrodzenia zasadniczego w ochronie zdrowia). Spowodowała, że jeżeli chodzi o umowy o pracę, czyli podstawową formę zatrudnienia, która powinna obowiązywać w cywilizowanym państwie, zarobki lekarzy zbliżyły się do zarobków pielęgniarek, co jest ciężką paranoją. Przychylałbym się do propozycji Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, by pensja lekarza specjalisty zatrudnionego na etacie wynosiła trzykrotność przeciętnego wynagrodzenia. Bo w szpitalu leczy lekarz, a przedstawiciele wszystkich innych zawodów medycznych, jakkolwiek niezbędni w procesie leczenia, pełnią funkcję pomocniczą.

To niepopularny pogląd.

Mówię to z pozycji osoby, która jako lekarz, a od 17 lat dyrektor szpitala, trochę się na tym systemie zna. Jeśli jest pani chora, to czyjej pomocy pani oczekuje? Pielęgniarki? Technika w laboratorium? Nie. Lekarza. Jeżeli uznamy, że szpital służy do leczenia ludzi, a końcowym produktem jest wyleczenie pacjenta, to w całym tym procesie najważniejszy jest lekarz. Oczywiście do tego trzeba pomocy pań pielęgniarek, techników, obsługi administracyjnej czy panów ochroniarzy, ale bez lekarza nikogo nie wyleczymy. Inaczej może być w zakładach opiekuńczo-leczniczych (ZOL), gdzie najważniejsze mogą być panie pielęgniarki. Ja jako dyrektor postrzegam siebie jako tego, który ma znaczenie drugoplanowe i jest tu po to, by lekarze mogli dobrze leczyć ludzi. Bo jeżeli szpitale przestaną leczyć ludzi, to czym będą? Wesołym miejscem pracy dla reszty towarzystwa? Najważniejsi są lekarze i powinno mieć to odbicie również w ich wynagrodzeniach przewidzianych w ustawie. Może wtedy nie musielibyśmy mówić o stawkach kontraktowych, które rzeczywiście w niektórych miejscach przekraczają granice przyzwoitości. Bo większość lekarzy chciałaby pracować na dobrym etacie, bez konieczności objeżdżania połowy województwa.

Trzeba pamiętać, że w stanach nagłych najważniejsza jest "złota godzina"

Pojawiły się głosy, że ograniczenia zarobków lekarzy na kontrakcie to jest próba zabrania szpitalom powiatowym oddziałów zabiegowych, bo jeśli nie będą one konkurencyjne dla dużych ośrodków, lekarze nie będą do nich dojeżdżać.

Powiedzmy sobie szczerze. Duże szpitale wojewódzkie nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa zdrowotnego Polakom. Nie ma fizycznej możliwości, by ta masa chorych, którzy uzyskują pomoc w szpitalach powiatowych, została zaopiekowana przez duże placówki w aglomeracjach wielkomiejskich. Dlatego uważam, że takie zapowiedzi pani minister mają wszelkie znamiona działania na szkodę bezpieczeństwa zdrowotnego mieszkańców Rzeczypospolitej. Nie mam wątpliwości, że stanowią realizację pomysłów jej macierzystej partii, zmierzających do centralizacji, promowania ośrodków metropolitalnych i podrzynania gardła małym ośrodkom.

Co więc się stanie, jeśli Szpital Powiatowy w Garwolinie nie będzie miał chirurgii, a mieszkańcowi pobliskiego Łaskarzewa pęknie wyrostek?

Będzie musiał dojechać do Warszawy lub Lublina, w obu przypadkach to ok. godziny drogi, ale dla niego nie będzie to tak niebezpieczne, jak dla pacjenta z krwawieniem z przewodu pokarmowego czy odmą prężną. Tu ważna jest tzw. „złota godzina”, w której należy się zmieścić, by uratować czyjeś życie. To pojęcie z medycyny katastrof zakłada, że karetka musi dojechać do oddziału w 45 min. Musimy wziąć cyrkiel i sprawdzić odległości, bo jeżeli będą one zbyt duże, to część pacjentów tego eksperymentu nie przeżyje. Zastanówmy się, czy jesteśmy gotowi ponieść te straty w imię pomysłów na centralizację opieki zdrowotnej i lepszych wyników ekonomicznych. Niedoskonałości naszego systemu jest wiele, ale obecnie największym zagrożeniem dla polskiego systemu opieki zdrowotnej jest działalność Ministerstwa Zdrowia, które porusza się z wdziękiem słonia po składzie porcelany, a my po każdym jego ruchu zastanawiamy się, jak wielkie są straty i co jeszcze może zniszczyć. ©℗

Rozmawiała Karolina Kowalska