A może przestańmy udawać, że potrafimy grać zgodnie z zasadami, które sami stworzyliśmy? Nasza konstytucja dobija już do trzydziestki. System podziału władzy wykonawczej pomiędzy silnymi uprawnieniami rządu i silnego mandatem społecznym prezydenta niedługo zacznie zbliżać się do czterdziestki. To wiek, w którym warto zdobyć się na chwilę refleksji. Już nasi przodkowie z XVIII w., których kulturę polityczną tak silnie kopiujemy i których ścieżkami podążamy, zakładali, że konstytucja co 25 lat potrzebuje rewizji. A system, który stworzyliśmy dla egzekutywy, po prostu nie działa. Zresztą zgrzytał od początku. Choć wpisane w niego napięcie przynosiło państwu realne korzyści.
W 2015 r. Adrian Zandberg zachował się skandalicznie i egoistycznie: dobrze wypadając w debacie telewizyjnej odebrał głosy lewicy i dał samodzielną większość Zjednoczonej Prawicy. Prezydent Andrzej Duda stał się w tej sytuacji jedynym samodzielnym ośrodkiem władzy. Ta prezydentura była lepsza i ważniejsza, niż się ją opisuje. M.in. dlatego, że w kluczowych momentach „duży pałac” odegrał rolę korygującą: choćby w przypadku reform sądowych, edukacyjnych i w sporze z ministrem Macierewiczem o kontrolę nad wojskiem.
W tym sensie poziom zgrzytania wewnątrz władzy wykonawczej mógł dawać nadzieję, że wpisany w nasz ustrój spór będzie łączył się z równie mocno wpisanym wymogiem współdziałania.
Niestety, miniony rok to ukryta w cieniu katastrofa. Model, w którym rządzący uznają, że 10 mln głosujących w 2020 r. na Andrzeja Dudę to lunatycy, a partia, która zdobyła w demokratycznych wyborach największe poparcie, nie jest częścią demokracji - jest kulawy. Równie mocno jak ten, w którym rządząca Zjednoczona Prawica przez 8 lat odmawiała prawa do bycia prawdziwymi Polakami 10 mln ludzi głosujących na ówczesną opozycję.
Doszliśmy do sytuacji ekstremalnej. Celem i zarazem środkiem takiej władzy wykonawczej jest wzajemne blokowanie się. Współpraca i współdziałanie stały się wyjątkiem. Zasadą i regułą stało się to, że zasad i reguł ustalać nie możemy; nie możemy uchwalać przepisów, które rozwiążą nasze problemy.
Celem polityki w stopniu niespotykanym wcześniej stało się dążenie do opanowania wszystkich ośrodków władzy. Bez ich kontroli politycy nie są już w stanie efektywnie rządzić. Albo przynajmniej udają, że nie są. Wejście bowiem w logikę nieustannej kampanii wyborczej pozwala mnożyć słowa i obietnice, a redukować działania i efekty.
Trudne tematy, takie jak pobór do wojska, podwyżki podatków, zmiany w systemie ochrony zdrowia, mogą być nieustannie odkładane na przyszłość. Państwem można rządzić jedynie zdobywszy pełnię władzy. I tylko wtedy można je ocalić.
Żeby jednak władzę mieć pełną, trzeba łamać reguły, które samemu się ustanowiło: np. zmieniać prawo uchwałami czy decyzjami wadliwych instytucji. I jedni, i drudzy uczestnicy sporu zdają się wyznawać zasadę, sformułowaną przez amerykańskiego oficera z czasów wojny wietnamskiej - wskazując reporterom płonącą wioskę miał stwierdzić: „in order to save it we had to destroy it” (aby ją ocalić musimy ją zniszczyć).
System, który uniemożliwia nam stworzenie jednego ośrodka władzy, nie jest dostosowany dla kraju stojącego przed takimi zagrożeniami, przed jakimi stoi Polska. Nie jest też na świecie regułą. Koncentracja władzy wykonawczej w jednym ośrodku staje się faktem w wielu demokracjach – od Wielkiej Brytanii przez Włochy po Stany Zjednoczone, w których trwa próba wzmacniania ustrojowej pozycji prezydenta.
Nie jest to rozwiązanie idealne i niesie w sobie fundamentalne ryzyko. W naszym przypadku ryzyko zachwiania demokracji i „domknięcia systemu”. Nieważne, przez którą stronę politycznego sporu: bo i jedni i drudzy odmawiają sobie wzajemnie prawa istnienia.
Być może jednak lepiej mieć władzę wykonawczą sprawną, niż żadną.