Od początku było dla mnie jasne, że ogłoszona przez premiera Donalda Tuska strategia gospodarcza rządu to głównie element kampanii przed wyborami prezydenckimi, a „memiczna” konferencja z prezesem Google’a Sundarem Pichaiem tylko to potwierdziła. Notowania koalicji się pogarszają, rośnie za to poparcie dla Konfederacji i Sławomira Mentzena, którego wyborcy najprawdopodobniej rozstrzygną wynik II tury rywalizacji między Rafałem Trzaskowskim a Karolem Nawrockim. Trzeba było więc już dziś puścić oko do tego elektoratu.

Lista gospodarczych obietnic

Dlatego zdziwiło mnie zatrzęsienie analiz na temat wystąpienia szefa rządu, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie liczne zapowiedzi Tuska z przeszłości. Wystarczy wspomnieć choćby o tzw. planie Boniego, który istniał głównie w umysłach jego twórców i komentatorów. Choć moja opinia o sprawczości gabinetu Mateusza Morawieckiego jest krytyczna, to jego Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju przez kilkanaście miesięcy była przynajmniej traktowana jako realny, poważny dokument. Nieustannie dziwi mnie to, jak łatwo dajemy się nabierać na te polityczno-kampanijne sztuczki. Kiedy czytam wypowiedzi rozentuzjazmowanych naukowców, że oto premier dostrzegł, jak ważne są inwestycje w badania, odczuwam konfuzję. Kilka miesięcy temu, kiedy przyjmowano budżet ograniczający realne wydatki na naukę, władza tego nie rozumiała? Potrzebowała kampanii, by doznać olśnienia, że to nasz priorytet? Na miejscu niektórych naukowców zastanowiłbym się dziesięć razy, zanim dałbym się wykorzystać premierowi do akcji wizerunkowej, z której i tak nic nie wyjdzie. Przez ostatnie kilkanaście lat Donald Tusk wiele razy cynicznie wykorzystał dobre intencje różnych środowisk. Robienie sobie złudzeń, że teraz będzie inaczej, wydaje mi się, delikatnie mówiąc, naiwnością.

Zapowiedziane przez premiera 650 mld zł na inwestycje to właściwie tyle, ile wydajemy dzisiaj. Pomijam już to, że Tusk nie powiedział nic o źródłach tych funduszy ani na co dokładnie mają one pójść. Poza liczbą nie usłyszeliśmy żadnych konkretów. Poza jednym: powołaniem Rafała Brzoski na „supermena” od deregulacji. Trudno nie dostrzec tu groteskowości. Oferta Tuska dla Brzoski to tak grubo ciosany ruch, że nawet mało błyskotliwi obserwatorzy życia publicznego dostrzegli nawiązanie do relacji Donalda Trumpa i Elona Muska. Pomijam już fakt, że prezes InPostu znany jest z realizowania dość wątpliwego modelu biznesowego (np. wypychania zatrudnienia do zewnętrznych agencji, które naginają prawo pracy) i jeszcze bardziej kontrowersyjnego sposobu traktowania krytyków (w uproszczeniu: łatwo się mu narazić na pozew sądowy). Ale dla Donalda Tuska nie ma to żadnego znaczenia – chodzi tylko o dobrą rolkę, którą mógł wrzucić w mediach społecznościowych. Rafał Brzoska właściwie odegrał już swoją rolę – i trochę mnie dziwi, że tak tanio dał się kupić. Chyba że w tle jest jakiś dalekosiężny plan zrobienia z siebie kolejnej ofiary premiera i stworzenie mitu założycielskiego pod kampanię Brzoska 2030. Choć szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, aby „polski Elon Musk” był aż tak dalekosiężnym strategiem.

Jak to zwykle bywa, jednym przedstawienie podobało się bardziej, innym mniej. Ale obiektywnie nie był to spektakl najwyższych lotów – inaczej nie zdążyłby tak szybko wyparować nam z pamięci. Nie sądzę, aby wysyp memów o „roku przełomu” był efektem, na jakim zależało premierowi. Świadczą o tym dość paniczne próby ratowania twarzy w mediach społecznościowych, jak choćby wpis ministra finansów Andrzeja Domańskiego, który starał się przekonywać, że z tymi 5 mln dol. od amerykańskiego giganta technologicznego na pięć lat (milion rocznie to mniej, niż na inwestycje wydaje wójt mojej gminy) chodzi o coś dużo więcej. Problem w tym, że nie napisał o co. Jeśli to takie tajne przez poufne, to jeszcze gorzej – polscy obywatele powinni wiedzieć, jakie deale robi ich rząd z zagranicznymi korporacjami.

Słaba władza

Całe to zamieszanie traktuję jako dobrą okazję, aby pochylić się nad czymś dużo ważniejszym: polityką gospodarczą i szerzej – polityką rozwoju. Problem polega na tym, że jej architekt Andrzej Domański nie ma wystarczająco silnej pozycji politycznej ani instytucjonalnej wewnątrz administracji, żeby taką politykę realizować. Naturalnym ośrodkiem dla całościowej strategii rozwoju jest Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, której zadaniem jest koordynowanie działań wszystkich resortów. Nie można jednak zapominać, że prace nad nową średniookresową strategią rozwoju kraju, która ma zastąpić tzw. plan Morawieckiego, toczą się (jak nakazuje ustawa) w Ministerstwie Funduszy i Polityki Regionalnej pod okiem Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz.

Trudno więc nie zadać pytania o to, jaka jest relacja między wizją polityki gospodarczej ministra Domańskiego a strategią tworzoną w MFiPR. Kiedy w gronie ekspertów pracowaliśmy nad ewaluacją poprzedniej średniookresowej strategii rozwoju (w 2016 r. ex ante, a w 2024 r. – ex post), podkreślaliśmy, że kluczowym problemem są ograniczone możliwości jej wdrożenia, zależne w dużym stopniu od infrastruktury instytucjonalnej, czyli w praktyce – od władzy. Bez władzy nie da się mówić o sprawczości polityczno-administracyjnej. Nowy rząd nie tylko tego problemu nie rozwiązał, lecz go wręcz pogłębił. Konia z rzędem temu, kto rozumie, gdzie się dziś mieszczą – w sensie instytucjonalnym – kompetencje do prowadzenia polityki gospodarczej. Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Aktywów Państwowych, Ministerstwo Przemysłu, Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Ministerstwo Rozwoju i Technologii – mamy pięć resortów bez widocznej koordynacji. Za rządu PiS, mimo jego obiektywnych słabości, wszyscy wiedzieli przynajmniej, że za politykę gospodarczą odpowiada premier Morawiecki do spółki z prezesem Polskiego Funduszu Rozwoju Pawłem Borysem, który odegrał szczególnie ważną rolę w pandemii. Domański nie ma takiej władzy. Jeszcze słabsza jest pozycja Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz, co każe się zastanawiać nad znaczeniem prowadzonych przez nią prac.

Na to nakładają się jeszcze społeczne emocje wokół hasła „Tak dla rozwoju” i „Poland Strong”. Wielkie projekty państwowe, takie jak CPK czy atom, budzą ogromne zainteresowanie w debacie publicznej, a nawet mają swoich proroków. Jednym z najważniejszych jest prof. Marcin Piątkowski, autor książki „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość”, który przemierza studia telewizyjne, opowiadając o tym, jak uczynić nasz kraj znowu wielkim. Narracja o rozwoju, odzwierciedlająca aspiracyjne nastroje pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, staje się powoli mainstreamem. Nie jest dziś wręcz w dobrym tonie kwestionować nasze quasi-mocarstwowe ambicje niezależnie od tego, po której politycznej stronie barykady się stoi. Nawet minister Radosław Sikorski mówił podczas prawyborczego wyścigu w PO o tym, że „Polska ma być jak twierdza potężna”. Nie ma się co dziwić – każdy polityk chce być apostołem rozwoju i ambasadorem emocji pokolenia, które może rozstrzygnąć nie tylko o wyniku najbliższych wyborów prezydenckich, lecz także parlamentarnych.

Zmierzch złotego wieku

Niezależnie od indolencji rządu, który w obecnej formie nie jest w stanie prowadzić żadnej, nawet niezbyt przemyślanej polityki rozwojowej, warto krytycznie podejść do wizji spod znaku „Make Poland Great Again”. Jej główna słabość to zaburzona percepcja. Polska jest krajem z najwyższym skumulowanym wzrostem PKB wśród państw rozwiniętych od czasów transformacji. Według danych Banku Światowego nasza gospodarka w okresie 1990–2020 urosła nominalnie o 836 proc. Jeśli wziąć pod uwagę PKB na głowę mieszkańca mierzone parytetem siły nabywczej, wzrost ten wyniósł 403 proc., ale i tak był wyraźnie najwyższy w Europie. Podczas gdy nasi unijni partnerzy doświadczali coraz większych trudności związanych w dużym stopniu z kosztami globalizacji, my się dzięki niej bogaciliśmy. Jako pierwsi w UE odbiliśmy się po kryzysie pandemicznym. Prognozy na ten rok też wyglądają obiecująco, zwłaszcza jeśli spojrzymy na sytuację u naszych zachodnich sąsiadów.

Rzecz w tym, że – na co też zwraca uwagę prof. Piątkowski – ten złoty wiek dobiega końca. Dynamiczny wzrost gospodarczy, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić, nie jest wieczny. Na horyzoncie pojawiają się czarne chmury, które prędzej czy później do nas dotrą. Odpowiedzialne państwa i miasta powinny wcześniej przygotować strategie kontrolowanego „zwijania się”, które pokazywałyby, jak utrzymać warunki życia mieszkańców na odpowiednim poziomie w czasie, kiedy potencjał wzrostu się wyczerpuje.

Najbardziej oczywistą barierą dla dalszego rozwoju Polski jest demografia. Malejąca liczba ludności w wieku produkcyjnym będzie się przekładać na kłopoty firm ze znalezieniem pracowników, spadek wielkości bazy podatkowej (m.in. ze względu na mniejszą konsumpcję, ale nie tylko), a w rezul tacie obniżenie się dochodów państwa. Jednocześnie będziemy się musieli zmierzyć z szybującymi wydatkami na ochronę zdrowia i politykę społeczno-opiekuńczą oraz koniecznością wyższych dopłat z budżetu do systemu emerytalnego. Fatalna demografia odciśnie się też na jakości usług publicznych i zdolności państwa do ich świadczenia. Nie chodzi tu wyłącznie o brak pieniędzy, lecz przede wszystkim niedobór urzędników, nauczycieli, lekarzy i innego personelu medycznego, opiekunów czy wreszcie służb mundurowych.

Zresztą z wakatami w sektorze publicznym już się mierzymy – wystarczy spojrzeć na sytuację w policji, której coraz trudniej radzić sobie z przestępczością, również tą związaną z imigracją zarobkową. Nie lepiej jest w innych instytucjach: w inspekcjach dbających o bezpieczeństwo publiczne (kontrola żywności, BHP, nadzór budowlany, ochrona środowiska etc.) dominują pracownicy wyraźnie powyżej pięćdziesiątki. Podobnie jest w systemie kształcenia zawodowego – dyrektorzy szkół branżowych, z którymi niedawno prowadziłem pogłębione wywiady, mówią wprost: za kilka lat nie będzie komu tam zgasić światła.

Skutki kryzysu demograficznego dotkną zwłaszcza prowincję, z której w minionych dwóch dekadach wyjechała zdecydowana większość młodych ludzi. W efekcie w dużych miastach pojawiła się ogromna presja mieszkaniowa. Pokolenie wyżu demograficznego lat 50. XX w. – ludzie w wieku 65–75 lat – wchodzi w okres, w którym coraz częściej będzie potrzebować opieki. A ze względu na zmiany kulturowych wzorów funkcjonowania rodzin (to też jeden ze skutków zmian demograficznych) wiele osób nie będzie mogło liczyć na pomoc dzieci.

Jeśli nie chcemy zostawić samym sobie co najmniej kilku milionów Polaków, musimy w pierwszej kolejności powstrzymać exodus młodych z prowincji i stworzyć zachęty do powrotów do małych miasteczek. Jak? Poprzez aktywną politykę publiczną bazującą na modelu rozwoju policentrycznego. Ani model polaryzacyjno-dyfuzyjny forsowany za czasów rządów PO-PSL, ani model rozwoju terytorialnie zrównoważonego zapisany w planie Morawieckiego (choć nigdy nierealizowany) nie oferowały skutecznego remedium. Polska potrzebuje kilkudziesięciu lokalnych biegunów wzrostu – obszarów wokół 30–40 największych polskich miast, które mogą stworzyć warunki, by zatrzymać tam lokalne elity. Dlaczego to takie ważne? To od jakości kadr urzędniczych, biznesowych czy kulturalnych zależy długofalowa atrakcyjność konkretnego ośrodka. Dobrze pokazuje to przykład z 200-tysięcznego Radomia. Studenci kierunku lekarskiego na miejscowym uniwersytecie musieli dojeżdżać na zajęcia kliniczne do oddalonych o 80 km Kielc, mimo że w Radomiu działa kilka szpitali. To, że Kielce są siedzibą władz regionalnych, nie tłumaczy tej absurdalnej sytuacji.

Model policentryczny rozwoju powinien być podstawą myślenia o wszystkich politykach państwa: gospodarczej, mieszkaniowej, transportowej, edukacyjnej, zdrowotnej. Na poziomie centralnym powinna mu towarzyszyć odpowiednia polityka przemysłowa, energetyczna i migracyjna. Do tego są potrzebne działania zapewniające bezpieczeństwo wewnętrzne i środowiskowe, bo będziemy coraz mocniej odczuwać negatywne skutki zmian klimatycznych.

Szkodliwy romantyzm

Czy to oznacza, że powinniśmy porzucić marzenia o pozycji globalnego lidera technologicznego? Powiedzmy sobie wprost: nic nie wskazuje na to, abyśmy mieli nim zostać. Rozbuchane aspiracje utrudnią jedynie mądre poszukiwanie nisz, w których moglibyśmy się specjalizować. Niekoniecznie muszą to być innowacyjne branże – niemiecka gospodarka po II wojnie światowej rosła nie dzięki przełomowym technologiom, lecz umiejętnemu integrowaniu tych istniejących. Projekt polskiej marki samochodu Izera, z którego wielu kpiło, wcale nie był takim złym pomysłem.

Życzyłbym sobie, abyśmy odstawili na bok opowieści o europejskim tygrysie i zaczęli poważnie rozmawiać o strategii odpowiedzialnego zwijania się, czyli przygotowania państwa na rzeczywistość po 2030 r., kiedy zaczniemy już w pełni doświadczać skutków kryzysu demograficznego. Na szczęście założenia nowej średniookresowej strategii rozwoju kraju, przyjęte na początku grudnia przez Komitet Koordynacyjny do spraw Polityki Rozwoju, w sensowny sposób odpowiadają na te wyzwania. Nowa strategia ma być ogłoszona dopiero za kilka miesięcy, ale trzymam kciuki, aby jej twórcy przygotowali dobry dokument, a opinia publiczna nie zaatakowała ich za brak romantycznego rozmachu. Chciałbym też, aby premier Tusk nie uznał, że skoro dokument powstał pod okiem ministerstwa kontrolowanego przez koalicyjną partię, to należy go na starcie storpedować. Zamiast tego powinien wziąć strategię pod swoje skrzydła i zacząć koordynować jej wdrażanie. Zwłaszcza że proces ten będzie wymagał ogromnych inwestycji publicznych, znacząco przekraczających 650 mld zł.

Nie mam złudzeń, że tak się stanie. Jedyne, na co właściwie liczę, to rozpoczęcie krytycznej dyskusji publicznej o modelu rozwoju naszego kraju. Choć romantyczne wizje „wielkiej Polski” mogą się wydawać pociągające, to najpierw warto zmierzyć się z rzeczywistością. ©Ⓟ