Gołym okiem widać, że i sam „kierownik” (jak elita PO familiarnie nazywa Donalda Tuska), i w ogóle rządzący, ale też mądrzejsza część ich zaplecza traktują poważnie możliwość wygrania wyborów prezydenckich przez kandydata PiS. I już to samo wiele mówi o zmianie sytuacji i nastrojów od wyborów 2023 r.

Bo wtedy, przypomnijmy, w związku z tzw. efektem Jagodna przez moment panowało przekonanie, że zmiana będzie nie tylko całościowa, ale i długotrwała. Że PiS zostanie skonfrontowany z sytuacją, w której powrót do władzy stanie się czymś nieprawdopodobnym nawet dla najbardziej przekonanych działaczy i fanów tego ugrupowania. Że taki będzie skutek trwałej depopularyzacji partii wśród najmłodszych wyborców i postępującej metropolizacji kraju (proces zwiększania odsetka wyborców żyjących w lub wokół największych miast, które skutecznie nasączają ich swoim naturalnym liberalizmem). To – zakładano dość powszechnie – uruchomi w PiS procesy dekompozycyjne.

Bez wchodzenia w szczegółową analizę przyczyn należy stwierdzić, że stało się inaczej. Organizowane przez nową władzę nagonka i represje, połączone z wszechstronną eliminacją „pisiorów” zewsząd, skąd można, spowodowały konsolidację dawnego obozu rządzącego. Pouczające są tu zwłaszcza relacje z prowincji o pisowskich lub okołopisowskich samorządowcach, wójtach i burmistrzach. W sytuacji, w której ktoś inny niż dotąd rozdaje środki na lokalne inwestycje, gotowi byliby oni nawet na zmianę politycznej afiliacji, ale nowi rządzący pryncypialnie odrzucają taką możliwość – nieświadomie cementując w ten sposób przeciwnika. Podobne sytuacje są regułą również na szczeblu centralnym, a dotyczą nie tylko wąsko pojętej administracji, lecz także instytucji wszelkiego typu, nawet pośrednio uzależnionych od władzy.

To samo w sobie wciąż byłoby za mało, by widocznie wzmacniać PiS, gdyby rządzenie ekipy Tuska okazało się pasmem trudnych do zakwestionowania sukcesów. Ale – nie znęcając się i nie tworząc długiej listy powszechnie dostrzeganych zaniechań – uznajmy tylko, że stało się inaczej. Przy czym, podkreślmy, rola demonizowanego przez rządzących i ich media prezydenta Dudy nie jest tu decydująca. Bo z prawa weta korzysta on po 13 grudnia 2023 r. w umiarkowany sposób (co nota bene zgodne jest z jego zapowiedziami, wygłoszonymi w dniu zaprzysiężenia rządu). Nie narażając się na śmieszność nie sposób więc poważnie twierdzić, jakoby w sprawach innych niż rewolucja obyczajowa i rozliczenia PiS obecna władza nic nie mogła, „bo przecież prezydent…”.

Świeży jak Burbonowie

Jest jeszcze coś. Na korzyść nowej władzy (a władza sprawująca rządy dopiero rok wciąż jest nowa) powinien pracować tzw. efekt nowości. Ale wobec rządów KO ta zasada wydaje się działać jedynie w umiarkowanym stopniu. Dlaczego?

Nie tylko i nie przede wszystkim dlatego, że Tusk już był premierem, i nie tylko dlatego, że w polityce jest głośnym nazwiskiem od, bagatela, ponad 30 lat. To samo przecież można by powiedzieć o PiS. Przede wszystkim więc dlatego, że KO jest emanacją elit, sił społecznych, bardzo dobrze Polakom znanych i niegdyś niezwykle długo mających w naszym kraju pozycję wszechstronnie dominującą. Ich powrót do sprawowania władzy większość społeczeństwa może nawet popierać – podobnie jak we Francji roku 1814 większość mogła z różnych przyczyn poprzeć restaurację Burbonów. Można przecież mieć dosyć rewolucji i Napoleona. Ale nie znaczyło to, że Francuzi uznali wtedy Burbonów za nowość. Podobnie jak dziś nawet ci Polacy, którzy poparli KO, nie uznają za nowość jej rządów. Bo byłoby to sprzeczne z wszelkimi ich intuicjami.

A brak efektu nowości przekłada się na znacznie szybsze zużywanie ekipy.

Warto dostrzec również i widowiskowe załamanie notowań partii rządzącej wśród najmłodszych wyborców – według sondażowni „Opinia24” dla „Rzeczpospolitej” wśród wyborców poniżej 29. roku życia (a więc, zauważmy, nie tylko głosujących pierwszy raz) KO spadła na drugie miejsce. Na pierwszym, i to z wysoką przewagą (26 do 15 proc.) jest Konfederacja i żadnego renesansu PiS w tej grupie nie ma (8,5 procent; tyle samo Polska 2050). Ale oznacza to, iż, ważąc słowa, wsparcie przez większość najmłodszych Rafała Trzaskowskiego w drugiej turze majowych wyborów prezydenckich nie będzie oczywiste. A dla opcji liberalno-lewicowej bycie pierwszym wyborem ludzi młodych jest psychologicznie bardziej potrzebne niż dla innych: to element jej tożsamości i wizji świata (nieubłagany marsz postępu). Utrata tej pozycji demobilizować więc może „libleft” bardziej niż innych.

Amerykanie w swoim języku politycznym często używają słowa „momentum”, które na polski tłumaczy się jako „impet”, „pęd”, ale te tłumaczenia są przybliżone i nie oddają pełni znaczenia pierwowzoru. Acz dziś trudno powiedzieć, by „momentum” pracowało na Karola Nawrockiego (choć zaangażowani w jego kampanię działacze PiS podkreślają np., iż na jego spotkaniach frekwencja jest zauważalnie większa, niż na spotkaniach z udziałem Andrzeja Dudy w analogicznym momencie kampanii w latach 2014–2015), to zarazem nie działa ono też na rzecz Trzaskowskiego. Wszystko to razem wzięte czyni jego prezydenturę prawdopodobną, ale nie oczywistą.

Czy natomiast możliwy jest odwrotny obrót spraw – uzyskanie przez kandydata PiS głosów bezwzględnej większości wyborców? Dziś, gdy piszę ten tekst, jest to wariant mniej prawdopodobny, ale też żaden analityk nie ryzykuje określania go mianem niemożliwego. Strategiczna koncepcja PiS, czyli opcja kampanii kandydata „ludowego” przeciw „elitarnemu” (Nawrocki jest wręcz skrojony pod to przeciwieństwo) nie stanowi pomysłu skazanego na niepowodzenie. Jej twórcy uważają za potencjalnie skuteczną narrację o chłopaku z proletariackiej dzielnicy, który do wszystkiego doszedł własnym wysiłkiem w przeciwieństwie do „złotego chłopca” i ich zdaniem lenia, któremu całe życie wszystko było podsuwane pod nos.

Czy większość wyborców rzeczywiście w ten sposób odbiera kandydata Platformy? Stratedzy jego konkurenta wydają się być przekonani, że Trzaskowski dorobił się takiej opinii już startując na najwyższy urząd w 2020 r. I że w czasie nadchodzącej kampanii sam utrwali w świadomości wyborców taki swój wizerunek, bo taka jest jego natura, której opanować nie jest w stanie. Ale inni analitycy nie podzielają tej pewności. Zaś stopień zauważalnego uświadomienia sobie przez obóz rządzący zagrożenia pozwala sądzić, że niezależnie od tego, ile w takich opiniach na temat prezydenta Warszawy jest prawdy, aparat partyjny może kontrolować jego zachowania w stopniu pozwalającym na zapobieżenie wpadkom.

Poczyniwszy to zastrzeżenie, wypada stwierdzić, że kampania prezydencka poprzez swoje skrajne spersonalizowanie i mnożenie nieoczekiwanych wyzwań z natury sprzyja weryfikacji przynajmniej części cech kandydata. A ta kampania będzie długa, męcząca i stresująca, co sprawia, że ryzyko niebezpiecznego „dania na luz” przez kandydata może się w pewnym momencie skumulować.

Na prawo zwrot

Ewentualne zdobycie Pałacu Prezydenckiego przez kandydata PiS w sensie konstytucyjnym nic by nie zmieniło – Sejm pozostałby w starym składzie, Tusk rządziłby dalej. Ale w sensie psychologicznym oznaczałoby rewolucję. Jej prawdopodobnym efektem byłaby utrata przez rządową większość wiary w siebie i prawdopodobne prucie się koalicji, co mogłoby prowadzić nawet do przedterminowych wyborów. Strategiczne centrum partii rządzącej zdaje sobie z tego sprawę i podejmuje wytężone wysiłki, aby oddalić perspektywę takiego horroru. Najoryginalniejszym i być może najskuteczniejszym jest próba innego spozycjonowania się – przejścia na pozycje bardziej centrowe, wręcz częściowo centroprawicowe.

W ostatnich miesiącach to bardzo widoczne, przede wszystkim w deklaracjach, ale i działaniach rządu, jego szefa, lecz również samego Trzaskowskiego. Można by tu wymienić cały szereg posunięć, wzbudzających skądinąd frustrację sporej części libleftowego zaplecza: kontynuacja pisowskiej linii obrony granicy z Białorusią, zbrojeń, krytyki Zielonego Ładu, negatywny stosunek do blokad Ostatniego Pokolenia – to najbardziej wyraziste elementy tej taktyki. Znamienne, że – wbrew jednoznacznym, negatywnym emocjom platformerskiej bazy – Tusk ostatecznie zdecydował o kontynuowaniu (choć w pokiereszowanym kształcie) sztandarowego przedsięwzięcia „pisowskiej megalomanii”, czyli Centralnego Portu Komunikacyjnego. W mediach społecznościowych w charakterystyczny sposób skomentował to znany lobbysta, jeden z czołowych harcowników tego obozu: „Skoro Tusk chce budować, widać tak trzeba”…

Próba tej mimikry jest realizowana dość konsekwentnie; jej prefiguracją była skądinąd już prawyborcza kampania Radosława Sikorskiego, którą można postrzegać jako przetestowanie bojem przez Tuska proponowanej przezeń narracji. Twórcy strategii PO najwyraźniej sądzą, że za jej pomocą zrealizują dwa cele. Już w pierwszej turze zneutralizują pewną część potencjalnych wyborców Nawrockiego: tych, którzy podzielając większość poglądów zwanych umownie pisowskimi, nie podzielają zarazem pisowskich emocji. Oni, dzięki centrowej narracji, spokojni, że również w wypadku zwycięstwa Trzaskowskiego sprawy nie pójdą w złym kierunku, w dniu wyborów zostaną w domu, lub wręcz zagłosują na prezydenta Warszawy.

Ale w pierwszej turze targetem wydają się tu być również wyborcy PSL. Co powinno niepokoić marszałka Szymona Hołownię, a przede wszystkim wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza, któremu perspektywa rozpłynięcia się części ludowych wyborców w elektoracie któregoś z dwóch wielkich obozów musi spędzać sen z powiek.

W drugiej turze zaś celem tego skrętu w prawo będzie przejęcie jak największego procentu wyborców Sławomira Mentzena i, ogólnie, Konfederacji. Co, biorąc pod uwagę eklektyczny charakter tego elektoratu, nie wydaje się niemożliwe.

Maski potrafią przyrosnąć

Rafał Trzaskowski w 2018 r. deklarował, iż chciałby być pierwszym prezydentem stolicy udzielającym ślubów homoseksualnych, rok temu próbował nakazać zdejmowanie krzyży w warszawskim ratuszu, a jego otoczenie składa się z najbardziej progresywnych polityków PO. Czy przebranie go za kandydata centrowego może się udać? Nawet wspomagane przez ogólny „konserwatywny zwrot” całego obozu rządzącego?

Grudniowa konwencja w Gliwicach szła wyraźnie w tym kierunku. Sprzeciw wobec sprzecznych z interesami polskich rolników umów UE, żądanie, by spółki energetyczne brały odpowiedzialność za ceny prądu, krytyka Niemiec za zbyt opieszałe zbrojenia („skandal”), silne wsparcie nie tylko dla wojska, lecz także w ogóle dla służb mundurowych – to wszystko jawi się oczywiście jako sprzeczne z dotychczasowym długoletnim wizerunkiem Platformy, a zwłaszcza samego Trzaskowskiego. Nie jest natomiast sprzeczne z nasilającą się od kilku miesięcy narracją Tuska, która w pewnej części przekłada się na działania.

Stratedzy PiS kwestionują, rzecz jasna, szczerość tego zwrotu i zapowiadają przypominanie wyborcom, jak się rzeczy miały w przeszłości. Oczywiście z sugestią, iż po wyborach wrócą „stary Donald i stary Rafał”. Ich wizję tego, co próbuje zrobić Tusk, dobrze oddaje rysunek Henryka Sawki z zamierzchłego 1991 r.: kampania wyborcza i szerzej – strategia ówczesnej partii liberalnych elit, czyli Unii Demokratycznej, została na nim zobrazowana za pomocą plakatu z hasłem „ludzi zwariować mądrzej!”. Teraz więc Platforma próbuje ludzi zwariować mądrzej i tyle. Nie widać na razie, aby stratedzy PiS mieli pomysł na jakieś bardziej widowiskowe przeciwdziałanie nowemu wizerunkowi przeciwnika.

A jeśli to się nie zmieni, to skuteczność zwrotu PO podważyć będzie mogła tylko ona sama i sam Trzaskowski – przez zapomnienie, przez zmęczenie lub z jakichś innych powodów, robiąc coś, na co czyhać będą przeciwnicy. O to może jednak nie być wcale łatwo: maski potrafią przyrastać do twarzy. A Platforma z Tuskiem na czele wykazuje dużą odporność na zawodzenia lewicowo-liberalnych pięknoduchów, rozczarowanych uszczelnianiem granicy, brakiem aborcji na życzenie, gejowskich ślubów i generalnie otwartego powrotu do wytęsknionego stanu sprzed 2015 r.

Nawiasem tylko należy wspomnieć, że Trzaskowski to kolejny w III RP kandydat na prezydenta sugerujący ogromną sprawczość tego urzędu. Jest to zgodne z postrzeganiem prezydentury przez większość ludności, natomiast niezgodne z konstytucyjno-polityczną rzeczywistością, która przecież się nie zmieni. Tak postępując, kładzie podwaliny pod ewentualne przyszłe rozczarowanie wyborców wobec samego siebie jako prezydenta nie wypełniającego obietnic. Ale cóż, taki mamy klimat.

Bunt Latynosów

Cechą polskich kampanii prezydenckich jest to, że odkrywają jakieś dotąd niedostrzegane lub dostrzegane w niepełnym wymiarze zjawiska i procesy społeczne, które, dobrze zinterpretowane i wykorzystane, potrafią zmienić reguły gry. Na taką możliwość zwraca uwagę uczestniczący w wielu kampaniach prezes Ogólnopolskiej Grupy Badawczej politolog Łukasz Pawłowski. Jego zdaniem obserwujemy właśnie proces narastania frustracji i rozczarowania grupy wyborców fundamentalnej dla obozu liberalnego: przybyłych często z prowincji młodych i względnie młodych, żyjących w metropoliach pracowników korporacji. Przez długie lata liberalny wybór zapewniał im poczucie prestiżu i przynależności do elity, nawet kiedy materialnie ta przynależność pozostawała wątpliwa. Liczyli jednak, że w ślad za mniemanym, emocjonalnym uczestnictwem w elicie pójdzie w końcu awans rzeczywisty, namacalny. Dziś jednak, twierdzi Pawłowski (nie powołując się jednak na żadne badania), te żywione przez lata nadzieje przestają wystarczać. A możliwość realnego awansu jest blokowana przez opisywany już wielokrotnie fenomen trwałości pozycji generacji lat 90. (skądinąd będącej drugim zasadniczym elementem społecznego zaplecza obecnych rządzących).

„Młodzi wykształceni z wielkich miast”, do niedawna określani mianem elektoratu aspiracyjnego (czyli aspirującego do wielkiego świata, symbolizowanego przez słynne „sojowe latte”), to grupa, dla której figura Nawrockiego jako „kandydata ludowego” wydaje się co najmniej obca, jeśli nie prowokacyjna. Ale zarazem naszkicowanej powyżej sytuacji (zastrzeżmy jeszcze raz: jeśli Pawłowski ma rację) trudno nie postrzegać jako zagrażającej obozowi rządzącemu, a potencjalnie korzystnej dla opozycji. Pawłowski określa ten elektorat mianem „Latynosów”, przez analogię do amerykańskiej grupy etnicznej, przez dekady będącej żelaznym zapleczem Demokratów, której nieoczekiwany zwrot doprowadził ostatnio do zwycięstwa Trumpa.

Jeśli tak, to głównym pytaniem tej kampanii i czynnikiem mogącym zdecydować o jej rezultacie, będzie to, który z graczy zdoła sformułować dla tych ludzi ofertę i spozycjonować się jako kandydat jeśli nie ich marzeń, to przynajmniej nadziei. ©Ⓟ