Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią marszałka Sejmu Szymona Hołowni I tura wyborów prezydenckich odbędzie się 18 maja. Do ewentualnej – lecz bardzo prawdopodobnej – II tury dojdzie dwa tygodnie później, tj. 1 czerwca.
Postanowienie w sprawie zarządzenia wyborów zostanie podpisane 15 stycznia. Wtedy oficjalnie ruszy kampania wyborcza. Przez najbliższe cztery miesiące zintensyfikują się konferencje prasowe kandydatów w najróżniejszych zakątkach Polski, odwiedzą oni niezliczone piekarnie, osiedlowe sklepiki i zakłady pracy. Każdego dnia rano politycy będą się pojawiać na dworcach i przystankach autobusowych, gdzie będą niestrudzenie częstować kawą i ciastem obywateli śpieszących się do pracy. Wszystkim tym wydarzeniom będą się przyglądać kamery stacji informacyjnych nadających na żywo. Brzmi zaskakująco? Ani trochę. Ot, takie uroki kampanii.
Jest jednak jedna rzecz, która będzie się wyróżniać na tle poprzednich. Myślę tu o instytucjonalnym kryzysie, którego przez rok rządów Koalicji 15 października nie udało się rozwiązać. Będzie on więc nam towarzyszyć również w procesie elekcji nowego prezydenta.
Wybory prezydenckie 2025. Każde zawiadomienie musi zostać przyjęte przez PKW
Za tydzień PKW zacznie przyjmować zawiadomienia o utworzeniu komitetów wyborczych. To umożliwi poszczególnym sztabom zbiórkę 100 tys. podpisów obywateli, co jest konieczne, aby zarejestrować swojego kandydata. Każde zawiadomienie musi zostać przyjęte przez PKW. Gdy nie spełnia ono wymogów formalnych, PKW odmawia przyjęcia dokumentu.
Co się dzieje w takim wypadku? Komitet ma prawo odwołać się do sądu. Skargę rozpatruje nie kto inny jak sędziowie z Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Podobnie wygląda to w kolejnym kroku: rejestracji poszczególnych kandydatów, których nazwiska znajdują się później na karcie wyborczej. Może się więc okazać, że izba, której orzeczenia część sceny politycznej widziałaby wyłącznie na śmietniku, będzie miała wkrótce kluczowy wpływ na przebieg wyborów prezydenckich.
Ktoś mógłby w tym momencie stwierdzić, że prawdopodobieństwo, że tak się wydarzy, jest znikome. Że niepotrzebnie bijemy na alarm, że żadnych nieprawidłowości nie będzie, a problem został sztucznie wykreowany. Doprawdy? Wystarczy spojrzeć na historię sprzed pięciu lat. W 2020 r. PKW odmówiła rejestracji w wyborach lidera Unii Pracy Waldemara Witkowskiego. Ten złożył więc skargę do Sądu Najwyższego. Rezultat? Nazwisko Witkowskiego znalazło się na karcie do głosowania dzięki postanowieniu Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN. Ostatecznie jego wynik nie zaważył na ostatecznym rezultacie wyborów – kandydata UP poparło zaledwie 0,14 proc. wyborców.
Wybory na prezydenta. Na wiele pytań nie ma odpowiedzi
Co jeśli tym razem podobna sytuacja będzie dotyczyć bardziej znaczącego kandydata, np. Karola Nawrockiego lub Sławomira Mentzena? Albo kogoś spoza sił parlamentarnych, dajmy na to Krzysztofa Stanowskiego, który za miesiąc organizuje w Łodzi wielki kongres Kanału Zero? Czy wówczas PKW uzna orzeczenie Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN, tak jak zrobiła w poprzednich wyborach? A może wyda uchwałę, w której „nie przesądza” o statusie tej izby? Stan prawny nie zmienił się przecież od lat. Na te i inne fundamentalne pytania nie ma jasnej odpowiedzi.
Sejm zajął się wczoraj projektem ustawy incydentalnej, która zakłada, że w sprawach wyborczych będą orzekać sędziowie SN z trzech izb: Cywilnej, Karnej oraz Pracy i Ubezpieczeń Społecznych, a nie – jak do tej pory – z Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Wiele wskazuje jednak na to, że zabraknie woli politycznej, aby przyjąć przepisy w tym kształcie. Koalicja 15 października jest podzielona, sceptyczny wobec projektu jest również Pałac Prezydencki. Jak wskazywała w poniedziałkowej rozmowie z DGP szefowa KPRP Małgorzata Paprocka, „na bezpodstawne różnicowanie statusu sędziów zgody pana prezydenta nie będzie”. Cała ta sytuacja wskazuje na jedno: wraz ze startem kampanii wyborczej w Polsce rozpoczyna się wyborczy chaos. ©℗