Chodzi o usunięcie przez nową dyrekcję muzeum tablic upamiętniających rotmistrza Witolda Pileckiego, rodzinę Ulmów oraz o. Maksymiliana Kolbego. Konserwatyści rozumują najprościej: to Donald Tusk kazał wyrzucić na śmietnik polskich bohaterów. Z przebiegu zdarzeń wynika jednak, że to inicjatywa kierujących placówką historyków – powołanych z woli rządzącego obozu, lecz działających samodzielnie.

Ci historycy zrobili wiele, żeby spór rozjątrzyć, zamiast go załagodzić. Ich wypowiedzi były przykładem swoistego anty-PR-u. Ich obrona własnej samodzielności stała się zaś widowiskowym dowodem na to, że nie da się odseparować wielkiego państwowego muzeum od racji politycznych.

Budowa w Gdańsku muzeum poświęconego dziejom II wojny to pomysł Donalda Tuska jako premiera podczas jego pierwszej kadencji. Koncepcję zrealizował prof. Paweł Machcewicz, świetny historyk dziejów najnowszych, ale też człowiek o wielkim polemicznym temperamencie wychodzącym poza naukę. Prawica przyjęła ideę muzeum nieufnie, miało być przecież konkurencją dla porzuconego na wiele lat Muzeum Historii Polski, forsowanego przez poprzedni rząd PiS.

Machcewicz ogłosił, że placówka pokaże dzieje II wojny z perspektywy bardziej uniwersalnej niż polskiej. Szczególny opór budził zamysł wypracowania koncepcji wystawy stałej wspólnie z zagranicznymi historykami, także niemieckimi i rosyjskimi. Machcewicz jako pełnomocnik ds. budowy muzeum, a potem jego dyrektor, wchodził w polemiki z politykami prawicy oraz innymi muzealnikami. Ostatecznie udział obcych historyków w tym przedsięwzięciu okazał się incydentalny, zaś kształt ekspozycji znacznie bardziej „polonocentryczny”, niż wynikało z zapowiedzi. Mimo to prezes PiS Jarosław Kaczyński powtarzał z sejmowej trybuny, że za publiczne pieniądze stawiamy muzeum uwzględniające niemiecki punkt widzenia.

Budowę placówki zakończono w 2017 r., wystawa przyciąga tłumy. Jest nowoczesna, interaktywna. Tyle że nowy pisowski rząd szybko przejął Muzeum Historii II Wojny Światowej – połączył je z Muzeum Westerplatte, co umożliwiło zmiany personalne przed końcem kadencji pierwszej dyrekcji. Nowy dyrektor Karol Nawrocki, obecny prezes Instytutu Pamięci Narodowej, nakazał dodanie do wystawy różnych elementów mających uwzględniać patriotyczny punkt widzenia. Wśród nich były owe tablice upamiętniające Ulmów i o. Kolbego. Pilecki miał już swoje miejsce na wystawie w muzeum, lecz nie satysfakcjonowało ono nowej dyrekcji placówki.

Ekipa Machcewicza pozwała swoich następców przed sąd. Broniła pierwotnego kształtu ekspozycji jako swojej własności intelektualnej. Kwestionowała prawo do zmian. Sądy wydały wyrok salomonowy. Owszem poprzednia dyrekcja ma prawo do kształtu wystawy, ale też nowa dyrekcja mogła dokonać zmian, o ile nie naruszyły one zasadniczego charakteru ekspozycji. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku nie mogło być inaczej. W przeciwnym wypadku trzeba by założyć, że kształt wystawy jest niezmienny po wiek wieków i żadna nowa ekipa nie może niczego dodać czy zmienić. Nie ma miejsca na nowe eksponaty ani na nowe punkty widzenia.

To w tym konflikcie trzeba upatrywać przyczyn obecnych wielkich emocji. Nie sposób nie docenić zasług ministra kultury Piotra Glińskiego i wiceministra kultury Jarosława Sellina, polityków rządu PiS, dla muzealnictwa, lecz w tym przypadku kierowali się racjami partyjnymi. Ich przesadnie mocna krytyka ekipy prof. Machcewicza miała służyć wykazaniu indolencji i złych intencji samego Tuska. Z kolei profesor i jego współpracownicy coraz mocniej wierzyli we własną nieomylność. Nie dopuszczali innego kształtu wystawy. Jedną z osób z tej grupy jest obecny dyrektor muzeum prof. Rafał Wnuk.

Jest on dziś oskarżany o brak patriotyzmu, obrzucany w mediach społecznościowych najgorszymi epitetami przez zwolenników konserwatywnej opozycji. Tymczasem to wnuk przedwojennego posła sanacyjnego, wychowanek prof. Tomasza Strzembosza, który zrobił karierę naukową m.in. na badaniu podziemia niepodległościowego. To jemu przypisuje się nawet stworzenie terminu „żołnierze wyklęci”. Obsadzenie go w roli niszczyciela polskiego patriotyzmu jest ponurym paradoksem, następstwem zbiegu najróżniejszych okoliczności.

Ale trzeba też przyznać, że obecne władze muzeum podjęły kontrowersyjną decyzję, chcąc dowieść swojej racji. Potem broniły jej, wraz z ludźmi kiedyś związanymi z tą placówką, w sposób pokrętny. Spotkały się z wyjątkowo mocną krytyką, a nawet z ulicznymi protestami. Tyle że taki obrót sprawy trzeba było przewidzieć.

Pierwotny komunikat dyrekcji mówił tylko tyle, że pierwsza wersja ekspozycji była spójna i logiczna. Podobny argument został użyty także przez 163 osoby podpisane pod listem w obronie ekipy Wnuka. Znalazło się wśród nich wielu znakomitych historyków, skądinąd zwykle zaangażowanych politycznie w polemiki z poprzednim rządem. Podpisali się również m.in. Jan Tomasz Gross i Agnieszka Holland.

Zaraz potem pojawiły się wszakże kolejne wątki. Machcewicz, który nie aspirował po wyborczym zwycięstwie koalicji Tuska do powrotu do Gdańska, wdał się w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” w rozważania na temat postaci, o których upamiętnienie toczy się spór. Wypomniał o. Kolbemu antysemicką międzywojenną publicystykę. Ale przecież muzeum opisuje lata wojny, postawa zakonnika poświęcającego życie za innego więźnia obozu Auschwitz jest fenomenem. Mamy też świadectwa, że wcześniej, na początku wojny, franciszkanin pomagał także Żydom. Historyk zaprezentował się przez chwilę w roli ahistorycznego lustratora. I to w sytuacji, kiedy w necie hulają obelżywe wpisy przedstawiające zakonnika jako nazistę.

Usunięcie tablicy upamiętniającej podkarpacką rodzinę Ulmów, zamordowaną przez niemiecką machinę za ukrywanie Żydów, profesor objaśnił z kolei nietypowością tej sytuacji. Polaków, którzy ryzykowali życie, wspierając ukrywających się Żydów, miała być garstka. Jeśli ocalono kilkadziesiąt tysięcy Żydów, trudno mówić o garstce ludzi im pomagających. Skądinąd w tym samym wywiadzie Machcewicz zapewniał, że przykłady pomagania Żydów zostały w muzeum pokazane, tyle że inne. No więc należy o nich mówić czy nie?

Rekord w eskalacji napięcia pobił jednak prof. Wnuk, mówiąc w rozmowie z Radiem Gdańsk: „Tego rodzaju Myszki Miki, tego rodzaju Supermeny będziemy starali się z całej opowieści wyczyścić”. Chodziło mu o to, że pewne postaci zostały sprowadzone do roli popkulturowych symboli. Jednak te słowa wyjęte z kontekstu brzmią prześmiewczo. Jeśli oburzeni ludzie prawicy chcieli dowodu, że obraża się bohaterów, to go dostali.

A zarazem finał zdarzeń podważył wysiłki kierownictwa muzeum, które próbowało dowieść swojej samodzielności. Profesor Wnuk porównał przed kamerami nienaruszalność kształtu swojej wystawy do nienaruszalności filmów Wajdy i Zanussiego. Rozumiem poczucie muzealników, że ich ekspozycje to swoiste dzieła sztuki. Ale to przesadna analogia. Ten sam Wnuk zapewnił przy okazji, że kierownictwo muzeum nie ulegnie politykom. Zdawali się utwierdzać go w tym przekonaniu niektórzy politycy koalicji, apelujący – jak minister kultury, dawna dyrektorka Zachęty Hanna Wróblewska – aby zostawić muzea „fachowcom”, bo inaczej będziemy mieli do czynienia z cenzurą.

Machcewicz zaatakował też wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza. Prezes PSL uznał postaci bohaterów za łączące Polaków i zażądał, jak na siebie twardo, aby przywrócić tablice. Historyk zestawił go z PiS-owcami (w tych kręgach to największa obraza) i zarzucił politykowi, że nigdy nie bronił autonomii instytucji kulturalnych. Prawda, Kosiniak-Kamysz skorzystał z sytuacji, by zaakcentować swoją podmiotowość po słabych wynikach jego ugrupowania w eurowyborach. Ale też można być pewnym, że ludowcy tak właśnie myślą. Taka jest ich wrażliwość.

W oczach Machcewicza i Wnuka samo ocenianie ich decyzji jest wtrącaniem się i cenzurą. Tyle że zaraz potem wypowiedział się premier Donald Tusk. Opisał całą sytuację jako „nieporozumienie”. I wezwał władze muzeum do jego „wyjaśnienia”. Wnuk przyjechał do Warszawy. Po spotkaniu w resorcie kultury zapowiedział przywrócenie tablic Ulmów i o. Kolbego. Pilecki przez cały czas podobno jest w muzeum obecny, tylko w innym miejscu.

Przekonanie, że politycy nie będą się interesować kontrowersjami wokół kształtu finansowanego przez państwo muzeum, tak mocno uwikłanego w kwestie historycznej tożsamości, musi być złudzeniem. Jeśli sami wykreowali jego nowe kierownictwo, są za nie choćby pośrednio odpowiedzialni. Możliwe, że czeka nas dalszy ciąg tego sporu. Kierownictwo placówki zapowiada inne podpisy na tablicach – „uwzględniające najnowsze badania historyczne”. Ale protesty okazały się przynajmniej po części skuteczne.

Szukam sensownego morału i go nie znajduję. Wymuszona interwencja Tuska dowodzi, że w zupełnie wyjątkowych sytuacjach coś w rodzaju narodowego konsensusu w kwestii historii nadal istnieje. Jednak wszystko, co poprzedzało finał tej sprawy, raczej wizję tego konsensusu podważa.

Możliwe, że recenzujący poczynania tej placówki ludzie prawicy mają podejście nazbyt schematyczne, bogoojczyźniane. Ale cała akcja usuwania owych upamiętnień została przeprowadzona tak, jakby chciano ich za wszelką cenę sprowokować. Może byłoby inaczej, gdyby nie pierwsza wojna o muzeum – ta sprzed lat. Ale też nie byłoby tych emocji po prawej stronie, gdyby nie cięcia w programach nauczania historii czy w listach szkolnych lektur, co czyni obecny rząd. Nowa ekipa robi wiele, aby wystąpić w roli pogromcy tradycyjnej polskości. I tylko czasem się cofa. Na szczęście. ©Ⓟ