Majówka pokazała, jak bardzo scena polityczna w Polsce stała się podatna na wielką zmianę. Do tego, aby ta nastąpiła, potrzeba już tylko nowych liderów.

Jeśli coś zaczyna się wydawać wiecznie trwałe, wówczas należy się spodziewać, iż zmiany właśnie nadciągają. Ta zasada, w odniesieniu do sceny politycznej w Polsce, sprawdza się zadziwiająco regularnie. Obowiązywała ona nawet wtedy, gdy realia polityczne z demokracją miewały bardzo niewiele wspólnego.

By to zauważyć, cofnijmy się do lat 60. XX w. Wówczas to Władysław Gomułka, po stłumieniu protestów studenckich i przeprowadzeniu antysemickiej czystki w partii, wydawał się panem sytuacji. Co więcej, na moment przed tym, jak został obalony przez współpracowników, odniósł największy sukces. Na początku grudnia 1970 r. podpisał z RFN układ o normalizacji stosunków i uznaniu zachodnich granic Polski, rzecz uznawaną za kluczową dla przyszłości kraju. Nie zapobiegło to gwałtownemu zejściu „Wiesława” ze sceny politycznej. A wraz z nim osób z jego otoczenia, które wylądowały w trzeciorzędnych instytucjach, podrzędnych ambasadach lub zasiliły szeregi emerytów. Dość spojrzeć na zmianę składu Biura Politycznego oraz rządu po przejęciu władzy przez Edwarda Gierka. Najważniejszych aparatczyków wygryźli ambitni działacze, zazwyczaj tuż po czterdziestce. Jedynym z wierchuszki, któremu udało się ostać (na nieszczęście Gierka), był gen. Wojciech Jaruzelski.

O ile ekipę Gierka zmiótł 10 lat później krach ekonomiczny i bunt społeczny, o tyle w następnej dekadzie Jaruzelski próbował już sterować zmianą – aby zachować władzę i kluczowe stanowiska dla swoich ludzi. Temu służyło porozumienie zawarte z solidarnościową opozycją przy okrągłym stole i w Magdalence. Ale choć opozycja dotrzymała słowa i generał został pierwszym prezydentem III RP, reset i tak nastąpił. Ekipa Jaruzelskiego szybko pożegnała się z polityką, a liderami postkomunistycznej lewicy zostali czterdziestolatkowie, dotąd zajmujący średni szczebel w partyjnej hierarchii. To Kwaśniewski, Miller, Oleksy w dużej mierze kształtowali Polskę lat 90.

Reguła dała znać o sobie po przegranych przez AWS i UW wyborach w 2001 r., gdy wydało się, że SLD i PSL będą rządzić przez kilka kadencji. Zwłaszcza że rząd Leszka Millera mógł się chwalić ogromnym sukcesem, jakim było doprowadzenie do finału procesu akcesji Polski do UE. Tymczasem Miller skończył niewiele lepiej od Gomułki – dodatkowo ten reset odesłał na emerytury lub trzeciorzędne stanowiska niemal wszystkich polityków, którzy byli na szczytach władzy zaraz po 1989 r. Zarówno tych ze strony postkomunistycznej, jak i postsolidarnościowej.

Ich miejsce zajęli dotychczasowi aktorzy drugiego planu: Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. Obaj próbowali wybić się na początku lat 90., ale wówczas przegrali z bardziej doświadczonymi graczami. Wielki sukces odnotowali w drugim podejściu i trwa on aż do dziś. Jest przy tym tak znaczący, iż umacnia powszechne przekonanie, że na spolaryzowanej scenie politycznej cokolwiek by się działo i tak wybory zawsze wygra albo Platforma (niezależnie od tego, pod jaką nazwą i z kim na listach), albo PiS (niezależnie od tego, pod jaką nazwą i z kim na listach). Obie partie działają tak, jak gdyby „dekapitacja” elit politycznych miała się już nigdy więcej nie powtórzyć.

Wśród czynników powodujących zmianę najbardziej oczywistymi są upływ czasu i starzenie się politycznych liderów. Jednocześnie obywatele stają się już bardzo zmęczeni oglądaniem tego samego grona rządzących osób. Takiemu stanowi rzeczy zawsze towarzyszy pogłębiający się brak nadziei, że potrafi ono zaoferować coś nowego, a już zwłaszcza lepszego. Biada rządzącym w Polsce, gdy nadchodzi zmiana oczekiwań społecznych. Tak jak pod koniec lat 60., kiedy nawet członkowie Biura Politycznego chcieli czegoś więcej niż tylko „małej stabilizacji”. Zatem po pozbyciu się Gomułki i jego protegowanych wszyscy dostali gierkowską próbę budowy nad Wisłą „drugiej Japonii”. Z kolei pod koniec lat 80. opartego na wzorcach sowieckich komunizmu po dziurki w nosie mieli już nie tylko obywatele, lecz także otoczenie Jaruzelskiego. Wszyscy chcieli zachodniego kapitalizmu – nie przypadkiem gospodarcze reformy ministra Mieczysława Wilczka zaczęły wchodzić w życie pół roku przed przeprowadzonymi w czerwcu 1989 r. wyborami parlamentarnymi.

Natomiast na początku XXI w., mocno już zużyci po trudnej dekadzie lat 90., liderzy obozów postsolidarnościowego i postkomunistycznego zderzyli się z oczekiwaniem, by Polska zaczęła się jak najszybciej upodabniać do Zachodu. Tymczasem elity solidarnościowe raziły nieudolnością i niezdolnością do sprawiedliwego rozliczania przeszłości, lewica zaś wszechobecnością układów oraz korupcją. Najpierw wraz z upadkiem AWS i UW wyłoniły się zupełnie nowe siły polityczne, po czym szybko okazało się, że postkomunistyczna lewica także nie jest już potrzebna większości wyborców. Tym bardziej że nie zaspokoiła ich oczekiwań.

Do biologii, zmian pokoleniowych, ewolucji pakietu oczekiwań należy dodać zmianę sytuacji materialnej społeczeństwa. Bezpośrednim impulsem inicjującym wymianę elity na szczytach władzy, poczynając od Gomułki, a na upadku AWS kończąc, było odczucie przez obywateli, iż jest im gorzej (nawet jeśli wcześniej bywało niewesoło). W przypadku lat 1970 i 1980 to odczucie przyniosło wielkie bunty robotnicze. Rok 1988 zaś to największa fala strajków od czasu narodzin Solidarności. Natomiast początek XXI w. to pierwsze ekonomiczne spowolnienie po kilku latach bardzo szybkiego wzrostu, po schłodzeniu gospodarki zainicjowanym przez Leszka Balcerowicza.

Do pakietu czynników inicjujących zmianę dorzućmy geopolitykę. W przypadku Gomułki i Gierka Kreml popierał wymianę kadrową, bo pierwszy okazał się zbyt hardy, a drugi zbyt skłonny do kompromisu ze zbuntowanymi robotnikami. Z kolei Jaruzelski nie mógł już liczyć na wsparcie Gorbaczowa zajętego ratowaniem ZSRR. Natomiast prąca do wprowadzenia Polski do UE postkomunistyczna lewica nie przypuszczała, iż ta geopolityczna zmiana okaże się dla niej czymś takim, jak nadejście Wigilii dla karpi.

A teraz spójrzmy na Polskę znajdującą się w centrum geopolitycznych przemian o skali większej niż te, jakie działy się na przełomie lat 80 i 90. XX w. Rządzoną od 20 lat przez zbliżone składem dwa pakiety partyjne z tymi samymi liderami na czele. Dodajmy wzrost kosztów życia w ostatnich latach i niepewną przyszłość ekonomiczną z racji recesji, z którą zmaga się UE. Na to nałóżmy zmianę oczekiwań wobec rządzących. Stało się to tak bardzo widoczne podczas majowego weekendu, przy okazji wielkiej awantury o CPK. Rosnącemu gronu Polaków już nie wystarcza, że kraj upodobnił się do Zachodu. Marzą o tym, aby Polska stała się tak samo zamożna i zorganizowana.

Pojawił się jeszcze jeden czynnik, działający paradoksalnie na niekorzyść PO i PiS. W momencie wejścia do UE dochody ok. 45 proc. Polaków sytuowały ich na skraju ubóstwa. Dziś to ok. 16 proc. Tymczasem głęboką polaryzację sceny politycznej najłatwiej utrzymywać tam, gdzie są rozległe obszary ubóstwa. Tak jak w Stanach Zjednoczonych, gdy z początkiem XXI w. produkcję przemysłową zaczęto przenosić do Chin. Polskie społeczeństwo w pierwszej dekadzie tego stulecia było idealnym materiałem na rozdzielenie pomiędzy dwie, zawsze śmiertelnie sobie wrogie partie: proeuropejską i pronarodową. Zwłaszcza gdy podział na obozy postsolidarnościowy i postkomunistyczny przestał być adekwatny do sytuacji politycznej po przystąpieniu do UE.

Ale teraz Polacy zrobili się zamożniejsi i obecny podział zaczyna słabnąć. W majowy weekend objawił się więc zupełnie nowy, znów wokół osi, jaką symbolicznie stało się CPK. Na modernistów, wierzących w możliwość nie tylko doścignięcia, ale nawet przegonienia Zachodu, i reakcjonistów, uznających takie ambicje za niebezpieczne szaleństwo.

Tu – jeśli szukać analogii historycznych – trzeba się cofnąć do ostatnich dekad przed uchwaleniem Konstytucji 3 maja. Po wyjściu z czasów saskich oraz po ćwierćwieczu szybkiego bogacenia się Rzeczpospolitej wykształciły się dwa obozy polityczne. Tych, co marzyli o przywróceniu Polsce mocarstwowej roli w Europie, oraz ich oponentów, pragnących, by było tak, jak było. Ówczesne zderzenie modernistów z reakcjonistami zakończyło się dla Rzeczpospolitej fatalnie. Na szczęście dziś RP jest związana nie z Rosją, lecz z Zachodem. A to daje zupełnie inne możliwości.

Zatem jeśli zestawić wszystkie czynniki, można zobaczyć, że Platforma silna jest już tylko siłą PiS oraz osobowością swojego lidera – oraz vice versa. Wszystko inne sprzysięgło się przeciwko obecnemu porządkowi. Zresztą w ostatnich latach kilka razy mocno już zatrzeszczał, ponieważ połowa „twardego” elektoratu PO przestała być taka twarda – i gotowa jest poprzeć nowy ruch, wydający się bardziej atrakcyjny. Szczęściem dla Platformy zarówno Ryszard Petru, jak i Szymon Hołownia okazali się liderami o niedojrzałym politycznie charakterze. Nie udało im się też zbudować partii zdolnych do sprawnego funkcjonowania, z oddanymi kadrami. Nie potrafili również pokierować nimi tak, by stały się alternatywą dla PO, a nie jedynie przystawką dla niej. Jednak choć w III RP jest wciąż tak, jak było, to kolejne przesłanki sugerują, że taki stan nie potrwa już długo. ©Ⓟ